niedziela, 19 stycznia 2025

(167) Cztery Ewangelie i Poemat Boga-Człowieka: Spotkanie z Zacheuszem

   1 Potem wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. 2 A pewien człowiek, imieniem Zacheusz, który był zwierzchnikiem celników i był bardzo bogaty, 3 chciał koniecznie zobaczyć Jezusa, któż to jest, ale sam nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. 4 Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. 5 Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: «Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu». 6 Zszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. 7 A wszyscy, widząc to, szemrali: «Do grzesznika poszedł w gościnę». 8 Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: «Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogoś w czymś skrzywdziłem, zwracam poczwórnie». 9 Na to Jezus rzekł do niego: «Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. 10 Albowiem Syn Człowieczy przyszedł odszukać i zbawić to, co zginęło». (Łk 19,1-10)

   1 Καὶ εἰσελθὼν διήρχετο τὴν Ἰεριχώ. 2 Καὶ ἰδοὺ ἀνὴρ ὀνόματι καλούμενος Ζακχαῖος, καὶ αὐτὸς ἦν ἀρχιτελώνης καὶ αὐτὸς πλούσιος· 3 καὶ ἐζήτει ἰδεῖν τὸν Ἰησοῦν τίς ἐστιν καὶ οὐκ ἠδύνατο ἀπὸ τοῦ ὄχλου, ὅτι τῇ ἡλικίᾳ μικρὸς ἦν. 4 καὶ προδραμὼν εἰς τὸ ἔμπροσθεν ἀνέβη ἐπὶ συκομορέαν ἵνα ἴδῃ αὐτὸν ὅτι ἐκείνης ἤμελλεν διέρχεσθαι. 5 καὶ ὡς ἦλθεν ἐπὶ τὸν τόπον, ἀναβλέψας ὁ Ἰησοῦς εἶπεν πρὸς αὐτόν· Ζακχαῖε, σπεύσας κατάβηθι, σήμερον γὰρ ἐν τῷ οἴκῳ σου δεῖ με μεῖναι. 6 καὶ σπεύσας κατέβη καὶ ὑπεδέξατο αὐτὸν χαίρων. 7 καὶ ἰδόντες πάντες διεγόγγυζον λέγοντες ὅτι παρὰ ἁμαρτωλῷ ἀνδρὶ εἰσῆλθεν καταλῦσαι. 8 σταθεὶς δὲ Ζακχαῖος εἶπεν πρὸς τὸν κύριον· ἰδοὺ τὰ ἡμίσιά μου τῶν ὑπαρχόντων, κύριε, τοῖς πτωχοῖς δίδωμι, καὶ εἴ τινός τι ἐσυκοφάντησα ἀποδίδωμι τετραπλοῦν. 9 εἶπεν δὲ πρὸς αὐτὸν ὁ Ἰησοῦς ὅτι σήμερον σωτηρία τῷ οἴκῳ τούτῳ ἐγένετο, καθότι καὶ αὐτὸς υἱὸς Ἀβραάμ ἐστιν· 10 ἦλθεν γὰρ ὁ υἱὸς τοῦ ἀνθρώπου ζητῆσαι καὶ σῶσαι τὸ ἀπολωλός. (Łk 19,1-10)

   Widzę wielki plac, który wygląda na targowisko, zacieniony palmami i innymi drzewami, niższymi i liściastymi. Palmy wyrosły tu i tam, bezładnie, i kołyszą liściastymi czuprynami, uginając się pod wpływem ciepłego i silnego wiatru. Wzbija on czerwonawe tumany pyłu, jakby przychodził z pustyni lub co najmniej z ziem nieuprawnych, czerwonawych. Inne zaś drzewa formują rodzaj długiego zacienionego portyku wzdłuż obrzeży placu. Pod nim schronili się sprzedawcy i kupujący. Wrzawa, wielki ruch i krzyk...
   W jednym kącie placu, dokładnie tam, gdzie kończy się droga, znajduje się główny punkt pobierania podatków. Są wagi i miary, ławka. Siedzi na niej niewysoki mężczyzna. Pilnuje, obserwuje, kasuje. Wszyscy rozmawiają z nim, jakby był bardzo znany. Dowiaduję się, że to Zacheusz, poborca. Wielu go woła. Jedni, aby mu postawić pytania o wydarzenia w mieście, a są to cudzoziemcy, inni – aby mu zapłacić podatek. Wielu dziwi się, widząc go zmartwionego. Rzeczywiście, wygląda na roztargnionego i pochłoniętego jakąś myślą. Odpowiada pojedynczymi sylabami, a czasem – znakami. To dziwi wiele osób i można wywnioskować, że Zacheusz jest zwykle rozmowny. Ktoś pyta, czy się źle czuje, czy ma chorych krewnych. On jednak zaprzecza. Dwa razy okazuje żywe zainteresowanie. Po raz pierwszy wtedy, gdy stawia pytania dwóm mężczyznom, przychodzącym z Jerozolimy. Mówią o Nazarejczyku, opowiadają o Jego cudach i nauczaniu. Wtedy Zacheusz stawia liczne pytania:
   «Czy naprawdę jest taki dobry, jak się opowiada? Czy Jego słowa pokrywają się z tym, co robi? Czy miłosierdzie, jakie głosi, okazuje potem naprawdę? Wobec wszystkich? Nawet wobec celników? Czy to prawda, że nikogo nie odrzuca?...»
   Słucha i rozmyśla.
   Za drugim razem [okazuje zainteresowanie wtedy, kiedy] ktoś wskazuje na brodatego mężczyznę, który mija ich na swym ośle, obładowany sprzętami.
   «Widzisz, Zacheuszu? To Zachariasz. Trędowaty. Dziesięć lat żył w grobie. Teraz jest zdrowy. Kupuje sprzęty do swego domu opustoszałego z nakazu Prawa, kiedy jego i rodzinę ogłoszono trędowatymi».
   «Zawołajcie go» [– prosi Zacheusz.]
   Zachariasz wraca.
   «Byłeś trędowaty?» [– pyta Zacheusz.]
   «Tak, a ze mną moja małżonka i dwoje naszych dzieci. Najpierw rozchorowała się moja żona. Nie od razu to zauważyliśmy. Dzieci zaraziły się śpiąc przy matce, a ja – zbliżając się do mojej żony. Wszyscy byliśmy trędowaci! Kiedy ludzie to spostrzegli, wyrzucili nas z wioski... Mogli nas zostawić w naszym domu. Był ostatni... przy końcu drogi. Nie sprawialibyśmy im kłopotu... Już zapuściliśmy żywopłot wysoko, bardzo wysoko, aby nas nawet nie widziano. To już był grób... ale dom... Przepędzono nas. Precz! Precz! Żadna inna wioska nas nie chciała. To było słuszne! Skoro nie przyjęła nas nawet nasza. Zamieszkaliśmy blisko Jerozolimy, w pustym grobie. Tam wielu jest nieszczęśliwych. Dzieci umarły w chłodzie groty. Choroba, zimno i głód szybko je zabiły... Dwaj chłopcy... Byli piękni przed chorobą, silni i piękni, brunatni jak dwa sierpniowe owoce morwy, kędzierzawi, żywi. Stali się jak dwa szkielety pokryte ranami... Bez włosów, z oczyma zamkniętymi strupami. Z ich małych stóp i dłoni opadały białe łuski. Moje dzieci na moich oczach zamieniały się w proch!... Tamtego ranka, gdy umarły w niewielkim odstępie czasu, już nie przypominały ludzi... Pogrzebałem je pośród krzyków matki, pod warstwą ziemi i licznych kamieni, jak martwe zwierzęta... Po kilku miesiącach zmarła matka... I zostałem sam...
   Czekałem na śmierć. Ja nie miałbym nawet dołu wykopanego rękami ludzi... Byłem niemal niewidomy, gdy pewnego dnia przechodził Nazarejczyk. Z mojego grobu zawołałem: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!” Jakiś żebrak, który nie bał się przynosić mi swego chleba, powiedział, że On go uzdrowił ze ślepoty, kiedy wezwał Nazarejczyka takim okrzykiem. I mówił: „On mi nie tylko przywrócił oczy, lecz także wzrok duszy. Ujrzałem, że On jest Synem Bożym, i wszystko widzę dzięki Niemu. To dlatego nie uciekam przed tobą, bracie, lecz przynoszę ci chleb i wiarę. Idź do Chrystusa. Niechaj Go jeszcze jeden błogosławi”.
   Nie mogłem chodzić. Moje stopy, owrzodzone aż do kości, nie pozwalały mi chodzić... A poza tym... zostałbym ukamienowany, gdyby mnie ujrzano. Pozostałem, nasłuchując Jego nadejścia. On często przechodził, udając się do Jerozolimy. Pewnego dnia dostrzegłem – na tyle, na ile mogłem ujrzeć – tuman kurzu na drodze i tłum. I usłyszałem okrzyki. Dowlokłem się na szczyt wzgórza, gdzie były groty grobowe. Kiedy mi się zdawało, że jasnowłosa, odkryta głowa zabłysła pośród innych, przykrytych, zawołałem głośno ze wszystkich sił. Zawołałem trzy razy, aż usłyszał mój krzyk.
   Odwrócił się, zatrzymał. Podszedł sam. Doszedł w pobliże miejsca, w którym się znajdowałem, i spojrzał na mnie. Piękny, dobry, jaki głos, uśmiech!... Powiedział:
   „Co chcesz, abym ci uczynił?”
   „Chcę zostać uzdrowiony”.
   „Wierzysz, że to mogę?” Dlaczego?” – zapytał mnie.
   „Bo Ty jesteś Synem Bożym”.
   „Wierzysz w to?”
   „Wierzę – odpowiedziałem – Widzę Najwyższego jaśniejącego w całej Swej chwale nad Twoją głową. Synu Boga, ulituj się nade mną!”
   Wyciągnął rękę. A Jego twarz była samym ogniem. Jego oczy przypominały dwa lazurowe słońca. Powiedział: „Chcę. Bądź oczyszczony” – i pobłogosławił mnie z uśmiechem!... Ach! Z jakim uśmiechem! Odczułem siłę, która wchodziła we mnie jak miecz ognisty wnikający i szukający mojego serca, zagłębiający się w moje żyły. Serce, które było tak chore, odnalazło swą [siłę], jaką miałem w dwudziestym roku życia. Krew, która już zlodowaciała w moich żyłach, stała się ciepła i żywa. Już nie [czułem] bólu ani słabości, ale radość, radość!... On na mnie patrzył i uszczęśliwiał Swym uśmiechem. Potem powiedział: „Idź i pokaż się kapłanom. Ocaliła cię twoja wiara.” Wtedy zrozumiałem, że jestem uzdrowiony. Spojrzałem na moje ręce, nogi. Nie było już ran. Tam, gdzie miałem [wcześniej] odkryte kości, skóra była różowa i świeża. Pobiegłem do strumienia i przejrzałem się w nim. Moja twarz też była czysta. Byłem czysty! Byłem oczyszczony po dziesięciu latach koszmaru!... O! Dlaczego nie przechodził wcześniej, w tych latach, kiedy moja żona i moje dzieci żyły? Uzdrowiłby nas. Teraz, widzisz? Robię zakupy do mojego domu... Ale jestem sam!»
   «Więcej Go nie widziałeś?» [– pyta poborca.]
   «Nie. Ale wiem, że On jest w tych stronach, i specjalnie tu przybyłem. Chciałbym Go jeszcze raz pobłogosławić i żeby On mnie pobłogosławił, abym miał siłę w mojej samotności».
   Zacheusz spuszcza głowę i milczy. Rozstają się.
   Mija czas. Panuje coraz większy upał. Targowisko pustoszeje. Poborca podatkowy rozmyśla, podpierając głowę dłonią i siedząc na swej ławce.
   «Oto Nazarejczyk! To On!» – wołają dzieci, wskazując główną ulicę.
   Niewiasty, mężczyźni, chorzy, żebracy wybiegają Mu z pośpiechem na spotkanie. Plac pozostaje pusty. Jedynie muły i wielbłądy przywiązane do palm pozostają na swoich miejscach, a Zacheusz – na swej ławce.
   Ale potem wstaje i wchodzi na ławkę. Jeszcze nic nie widzi, bo wiele osób zerwało gałęzie i wymachują nimi na powitanie Jezusa, pochylającego się nad chorymi. Wtedy Zacheusz zdejmuje płaszcz i zostaje w samej tylko krótkiej tunice. Wspina się na jedno z drzew. Nie bez trudu wchodzi na gruby i śliski pień, obejmując go z wysiłkiem krótkimi nogami i ramionami. Ale udaje mu się. Siada okrakiem na dwóch gałęziach jak na balkonie. Nogi zwisają mu z tej balustrady, on zaś pochyla się zginając w pasie jak ktoś, kto jest w oknie i wygląda.
   Tłum wchodzi na plac. Jezus podnosi głowę i uśmiecha się do samotnego widza siedzącego na gałęzi. Nakazuje:
   «Zacheuszu, zejdź zaraz. Dziś zostaję w twoim domu».
   Zacheusz po chwili osłupienia, z twarzą zaczerwienioną od emocji, spada na ziemię jak worek. Jest wzruszony. Nie umie skończyć ubierania się. Zamyka rejestry i kasę gestami, które chciałby przyśpieszyć, lecz te się spowalniają. Ale Jezus jest cierpliwy. Czekając na niego, głaska dzieci.
   W końcu Zacheusz jest gotowy. Podchodzi do Nauczyciela i prowadzi Go do pięknego domu, otoczonego rozległym ogrodem, znajdującego się pośrodku miejscowości. To piękna miejscowość, właściwie – miasto. Jerozolima jest od niego nieco większa, może nie tyle z powodu rozległości, ile przez [wielkość] zabudowań.
   Jezus wchodzi. W czasie oczekiwania na przygotowanie posiłku zajmuje się chorymi i zdrowymi. Z cierpliwością... do jakiej tylko On sam jest zdolny.
   Zacheusz chodzi tam i z powrotem, zadając sobie wiele trudu. Nie posiada się z radości. Chciałby porozmawiać z Jezusem, lecz wciąż otacza Go tłum ludzi. W końcu Jezus żegna wszystkich mówiąc: «Teraz idźcie do swoich domów. Powróćcie o zachodzie słońca. Pokój niech będzie z wami».
   Ogród pustoszeje. Posiłek jest podawany w pięknej i chłodnej sali wychodzącej na ogród. Zacheusz wszystko pięknie przygotował. Nie widzę członków jego rodziny, więc myślę, że Zacheusz był sam, otoczony jedynie wielką liczbą sług.
   Przy końcu posiłku uczniowie rozpraszają się w cieniu krzewów, aby odpocząć. Zacheusz pozostaje z Jezusem w chłodnej sali. A nawet na jakiś czas Jezus zostaje sam, gdyż Zacheusz oddala się, jakby chciał dać wytchnienie Jezusowi. Jednak potem powraca i spogląda, odchylając nieco zasłonę. Widzi, że Jezus nie śpi, lecz rozmyśla. Podchodzi więc. Ma w ramionach ciężką skrzynię. Kładzie ją na stole, przed Jezusem, i mówi:
   «Nauczycielu... Mówiono mi o Tobie jakiś czas temu. Pewnego dnia, na górze, mówiłeś o wielu prawdach, o których nasi doktorzy nie potrafią już mówić. To zostało mi w sercu... i odtąd myślę o Tobie... Potem mi powiedziano, że jesteś dobry i że nie odrzucasz grzeszników. Ja jestem grzesznikiem, Nauczycielu. Powiedziano mi, że uzdrawiasz chorych. Ja mam chore serce, bo okradałem, bo pożyczałem na procent, bo byłem [człowiekiem] występnym, złodziejem, twardym wobec biednych. Ale oto teraz jestem uzdrowiony, bo przemówiłeś do mnie. Podszedłeś do mnie i demon zmysłowości i bogactwa uciekł. Od dziś należę do Ciebie, jeśli mnie nie odrzucisz. Żeby Ci pokazać, że się rodzę na nowo w Tobie, oto wyzbywam się bogactw nieuczciwie nabytych. Daję Ci połowę mego majątku, dla ubogich. Drugą połową posłużę się, aby zwrócić poczwórnie to, co wziąłem podstępnie. Wiem, że oszukiwałem. A potem, po oddaniu każdemu tego, co do niego należy, pójdę za Tobą, Nauczycielu, jeśli mi na to pozwolisz...»
   «Chcę tego. Chodź. Przyszedłem ocalać i przyzywać do Światła. Dziś Światłość i Zbawienie przybyły do domu twego serca. Tam, pod portykiem, są [ludzie], którzy szemrzą, że cię ocaliłem, zasiadając z tobą do uczty. Zapominają, że ty, tak samo jak oni, też jesteś synem Abrahama i że Ja przyszedłem zbawić to, co było zgubione, i dać Życie tym, których duch był umarły. Chodź, Zacheuszu. Pojąłeś Moje słowo lepiej niż wielu tych, którzy idą za Mną jedynie po to, aby móc Mnie oskarżać. Zatem odtąd będziesz ze Mną». (IV, cz. 3, 106: 17 lipca 1944. A, 3091-3100)

   Vedo una vasta piazza, pare un mercato, ombrosa di palme e di altre piante più basse e fronzute. Le palme
crescono qua e là senza disciplina e ondeggiano il ciuffo delle foglie che crepitano ad un vento caldo e alto, che solleva un polverume rossastro come venisse da un deserto, o per lo meno da luoghi incolti, di terra rossastra. Gli altri alberi, invece, fanno come un porticato lungo i lati della piazza, un porticato d’ombra, e sotto si sono rifugiati venditori e compratori in una gazzarra irrequieta e urlante.
   In un angolo della piazza, proprio là dove la via principale sfocia, vi è un primordiale ufficio di gabella. Vi sono bilance e misure, un banco a cui è seduto un ometto che sorveglia, osserva e riscuote, e col quale tutti parlano come fosse conosciutissimo. So essere Zaccheo il gabelliere, perché molti lo chiamano, chi per interrogarlo sugli avvenimenti della città, e sono i forestieri, e chi per versargli le loro tasse. Molti si stupiscono della sua preoccupazione. Infatti pare distratto e assorto in un pensiero. Risponde a monosillabi e delle volte a cenni. Cosa che stupisce molti, perché si capisce che solitamente Zaccheo è loquace. Qualcuno gli chiede se si sente male, oppure se ha parenti malati. Ma egli nega.
   Solo due volte si interessa vivamente. La prima, quando interroga due che vengono da Gerusalemme e che parlano del Nazareno, raccontando miracoli e predicazione. Allora Zaccheo fa molte domande: «È proprio buono come lo dicono? E le sue parole corrispondono ai fatti? La misericordia che Egli predica la usa poi realmente? Per tutti? Anche per i pubblicani? È vero che non respinge nessuno?». E ascolta e pensa e sospira. Un’altra volta è quando uno gli accenna ad un uomo barbuto che passa sul suo asinello carico di masserizie. «Vedi, Zaccheo? Quello è Zaccaria il lebbroso. Da dieci anni viveva in un sepolcro. Ora, guarito, ricompra gli arredi per la sua casa vuotata dalla Legge quando lui e i suoi furono dichiarati lebbrosi».
   «Chiamatelo».
   Zaccaria viene.
   «Tu eri lebbroso?».
   «Lo ero, e con mia moglie e i miei due bambini. La malattia prese la donna per prima e non ce ne accorgemmo subito. I bambini la presero dormendo sulla madre e io nell’accostarmi alla mia donna. Tutti lebbrosi eravamo! Quando se ne accorsero ci mandarono via dal paese… Avrebbero potuto lasciarci nella nostra casa. Era l’ultima… in fondo alla via. Non avremmo dato noia… Avevo già fatto crescere la siepe alta alta, perché neppure fossimo visti. Era già un sepolcro… ma era la nostra casa… Ci hanno mandati via. Via! Via! Nessun paese ci voleva. È giusto! Neanche il nostro ci aveva voluti. Ci mettemmo presso Gerusalemme, in un sepolcro vuoto. Là stanno molti infelici. Ma i bambini, nel freddo della caverna, sono morti. Malattia, freddo e fame li hanno presto uccisi… Erano due maschi… erano belli prima del male. Robusti e belli. Bruni come due more d’agosto, ricciuti, svegli. Erano diventati due scheletri coperti di piaghe… Non più capelli, gli occhi chiusi dalle croste, i piedini e le mani che cadevano in scaglie bianche. Si sono sfarinato sotto i miei occhi, i miei bambini!… Non avevano più figura umana quella mattina che sono morti, a poche ore di distanza… Li ho seppelliti fra gli urli della madre sotto poca terra e molti sassi, come due carogne di animali… Dopo qualche mese è morta la madre… e sono rimasto solo… Aspettavo di morire e non avrei avuto neppure la fossa scavata con le mani degli altri…
   Ero quasi cieco ormai, quando un giorno è passato il Nazareno. Dal mio sepolcro ho gridato: “Gesù! Figlio di Davide, abbi pietà di me!”. Mi aveva raccontato un mendico, che non aveva avuto paura di portarmi il suo pane, che egli era stato guarito dalla sua cecità invocando il Nazareno con quel grido. E diceva: “Non mi ha dato solo la vista degli occhi, ma quella dell’anima. Ho visto che Egli è il Figlio di Dio e vedo tutti attraverso Lui. È per quello che non ti sfuggo, fratello, ma ti porto pane e fede. Vai dal Cristo. Che ci sia uno di più che lo benedica”. Andare non potevo. I piedi, piagati sino all’osso, non mi facevano camminare… e poi… sarei stato preso a sassate, se fossi stato visto. Sono stato attento al suo passaggio. Egli passava spesso per venire a Gerusalemme. Un giorno ho visto, come potevo vedere, un polverume sulla via, e folla, e ho sentito grida. Mi sono trascinato sul ciglio del colle dove erano le grotte sepolcrali e, quando m’è parso di vedere una testa bionda splendere nuda fra le altre ammantate, ho gridato. Forte. Con quanta voce avevo. Tre volte ho gridato. Finché il mio grido gli è giunto.
   Si è voltato. Si è fermato. Poi è venuto avanti: solo. Si è fatto proprio sotto al posto dove ero e mi ha guardato. Bello, buono, con due occhi, una voce, un sorriso!… Ha detto: “Che vuoi che ti faccia?”.
   “Voglio esser mondato”.
   “Credi tu che io lo possa? Perché?”, mi ha chiesto.
   “Perché sei il figlio di Dio”.
   “Credi tu questo?”.
   “Lo credo”, ho risposto. “Vedo l’Altissimo balenare con la sua gloria sul tuo capo. Figlio di Dio, pietà di me!”.
   Ed Egli allora ha steso una mano con un viso che era tutto un fuoco. Gli occhi parevano due soli azzurri, e ha detto: “Lo voglio. Sii mondato”, e mi ha benedetto con un sorriso!… Ah! Che sorriso! Ho sentito una forza entrare in me. Come una spada di fuoco che correva a cercarmi il cuore, che correva per le vene. Il cuore, che era tanto malato, m’è tornato come a venti anni, il sangue ghiacciato nelle vene è tornato caldo e veloce. Non più dolore, non più debolezza, e una gioia, una gioia!… Egli mi guardava, col suo sorriso mi faceva beato. Poi ha detto: “Và, mostrati ai sacerdoti. La tua fede ti ha salvato”.
   Allora ho capito che ero guarito e ha guardato le mie mani, le mie gambe. Le piaghe non c’èrano più. Dove prima era scoperto l’osso, ora era già carne rosea e fresca. Sono corso a un rio e mi sono guardato. Anche il viso era mondo. Ero mondo! Mondo ero dopo dieci anni di schifezza!… Ah! Perché non era passato avanti? Negli anni in cui era viva la mia donna e i miei bambini? Egli ci avrebbe guariti. Ora, vedi? Compro per la mia casa… Ma sono solo!…».
   «Non lo hai più visto?».
   «No. Ma so che è da queste parti e sono venuto qui apposta. Vorrei benedirlo ancora ed esser benedetto per avere forza nella mia solitudine».
   Zaccheo curva il capo e tace. Il gruppo si scioglie.
   Passa del tempo. L’ora si fa calda. Il mercato si sfolla. Il gabelliere, col capo appoggiato ad una mano, pensa seduto al suo banco.
   «Ecco, ecco il Nazareno! », gridano dei fanciulli accennando la via maestra.
   Donne, uomini, malati, mendichi si affrettano a corrergli incontro. La piazza resta vuota. Solo dei ciuchi e dei cammelli, legati alle palme, restano al loro posto, e resta Zaccheo al suo banco.
   Ma poi si alza in piedi e monta sul banco. Non vede ancora nulla perché molti hanno staccato frasche e le ondeggiano come per giubilo e Gesù appare chino su dei malati. Allora Zaccheo si leva l’abito e, rimanendo con la sola tunica corta, si arrampica su uno degli alberi. Va a fatica contro il tronco grosso e liscio, che le sue corte gambe e le sue corte braccia afferrano male. Ma ci riesce e si mette a cavalcioni di due rami come un ballatoio. Le gambe pendono oltre questa ringhiera, ed egli dalla cintura in su si penzola come uno ad una finestra, e guarda.
   La turba arriva sulla piazza. Gesù alza gli occhi e sorride al solitario spettatore appollaiato fra i rami. «Zaccheo, scendi subito. Oggi mi fermo in casa tua», ordina.
   E Zaccheo, dopo un momento di stupore, col viso paonazzo per l’emozione, si lascia scivolare come un sacco a terra. È agitato e stenta a rimettersi la veste. Chiude i suoi registri e la sua cassa con mosse che, per volere essere troppo svelte, sono ancor più lente. Ma Gesù è paziente. Accarezza dei bambini mentre aspetta. Infine Zaccheo è pronto. Si accosta al Maestro e lo guida ad una bella casa con un ampio giardino tutto intorno, che è al centro del paese. Un bel paese. Anzi una città di poco inferiore a Gerusalemme per la edilizia, se non per la vastità.
   Gesù entra e, mentre attende che il pasto sia preparato, si occupa di malati e di sani. Con una pazienza… che solo può essere sua.
   Zaccheo va e viene dandosi un gran daffare. Non stà in sé dalla gioia. Vorrebbe parlare con Gesù. Ma Gesù è sempre circondato da una turba di popolo.
   Infine Gesù congeda tutti dicendo: «Al calar del sole tornate. Ora andate alle vostre case. La pace a voi».
   Il giardino si sfolla e viene servito il pasto in una bella e fresca sala che dà sul giardino. Zaccheo ha fatto le cose con ricchezza. Non vedo altri famigliari, per cui penso che Zaccheo fosse celibe e solo, con molti servi.
   Alla fine del pasto, quando i discepoli si spargono all’ombra dei cespugli per riposare, Zaccheo resta con Gesù nella fresca sala. Anzi per un poco resta solo Gesù, perché Zaccheo si ritira come per lasciar riposare Gesù. Ma poi torna e guarda da una fessura di tenda. Vede che Gesù non dorme, ma pensa. Allora si avvicina. Ha fra le braccia un cofano pesante. Lo pone sulla tavola presso a Gesù e dice: «Maestro… mi è stato parlato di Te. Da tempo. Un giorno Tu hai detto su un monte tante verità che i nostri dottori non sanno più dire. Mi sono rimaste in cuore… e da allora penso a Te… Poi mi è stato detto che sei buono e non respingi i peccatori. Io sono peccatore, Maestro. Mi è stato detto che Tu guarisci i malati. Io sono malato nel cuore perché ho frodato, perché ho fatto usura, perché sono stato vizioso, ladro, duro verso i poveri. Ma ora, ecco, io sono guarito perché Tu mi hai parlato. Ti sei avvicinato a me e il demonio del senso e della ricchezza è fuggito. Ed io da oggi sono tuo, se Tu non mi rifiuti, e per mostrarti che io nasco di nuovo in Te, ecco che mi spoglio delle ricchezze male acquistate e ti do metà del mio avere per i poveri e l’altra metà la userò a restituire, quadruplicato, quanto ho preso con frode. So chi ho frodato. E poi, dopo aver reso ad ognuno il suo, ti seguirò, Maestro, se Tu lo permetti…».
   «Io lo voglio. Vieni. Sono venuto per salvare e chiamare alla Luce. Oggi Luce e Salvezza è venuta alla casa del tuo cuore. Coloro che là, oltre il cancello, mormorano poiché Io ti ho redento sedendomi al tuo convito, dimenticano che tu sei figlio di Abramo come essi e che Io sono venuto per salvare chi era perduto e dare Vita ai morti dello spirito. Vieni, Zaccheo. Hai compreso la mia parola meglio di tanti che mi seguono solo per potermi accusare. Perciò d’ora in avanti sarai meco».
   La visione cessa qui. (6, 417)

Przekład polski Ewangelii: Biblia Tysiąclecia, wyd. V, Pallottinum, Poznań 2007 (Mt, Mk, Łk: tłum. o. Walenty Prokulski TJ; J: tłum. ks. Jan Drozd SDS)

Zapis grecki: wyd. Nestle-Aland 28

Przekład polski Poematu Boga-Człowieka napisanego przez Marię Valtortę: Ewa Bromboszcz (I-IV, VI-VII), ks. Michał Kaszowski (V), Vox Domini, Katowice (I: bez roku, II: 2010, III, cz. 1-2: 2000, cz. 3-4: 2002, IV, cz. 1-2: 2003, cz. 3-4: 2004, cz. 5-6: 2005, V: 2000, VI: 1998, VII: 1999)

Zapis włoski: Maria Valtorta, L’Evangelo come mi e' stato rivelato, Edizioni Paoline, Pisa 2001

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz