wtorek, 29 czerwca 2021

sobota, 26 czerwca 2021

(150) Cztery Ewangelie i Poemat Boga-Człowieka: Przemienienie Pańskie

   1 Po sześciu dniach Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba oraz brata jego, Jana, i zaprowadził ich na górę wysoką, osobno. 2 Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. 3 A oto ukazali się im Mojżesz i Eliasz, rozmawiający z Nim. 4 Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: «Panie, dobrze, że tu jesteśmy; jeśli chcesz, postawię tu trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza». 5 Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos: «To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie!» 6 Uczniowie, słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli. 7 A Jezus zbliżył się do nich, dotknął ich i rzekł: «Wstańcie, nie lękajcie się!» 8 Gdy podnieśli oczy, nikogo nie widzieli, tylko samego Jezusa. (Mt 17,1-8)

   2
Po sześciu dniach Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i Jana i zaprowadził ich samych osobno na górę wysoką. Tam się przemienił wobec nich. 3 Jego odzienie stało się lśniąco białe, tak jak żaden na ziemi folusznik wybielić nie zdoła. 4 I ukazał się im Eliasz z Mojżeszem, którzy rozmawiali z Jezusem. 5 Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: «Rabbi, dobrze, że tu jesteśmy; postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza». 6 Nie wiedział bowiem, co powiedzieć, tak byli przestraszeni. 7 I zjawił się obłok, osłaniający ich, a z obłoku odezwał się głos: «To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie!» 8 I zaraz potem, gdy się rozejrzeli, nikogo już nie widzieli przy sobie, tylko samego Jezusa. (Mk 9,2-8)

   28
W jakieś osiem dni po tych naukach wziął z sobą Piotra, Jana i Jakuba i wyszedł na górę, aby się modlić. 29 Gdy się modlił, wygląd Jego twarzy się odmienił, a Jego odzienie stało się lśniąco białe. 30 A oto dwóch mężów rozmawiało z Nim. Byli to Mojżesz i Eliasz. 31 Ukazali się oni w chwale i mówili o Jego odejściu, którego miał dopełnić w Jeruzalem. 32 Tymczasem Piotr i towarzysze snem byli zmorzeni. Gdy się ocknęli, ujrzeli Jego chwałę i obydwu mężów, stojących przy Nim. 33 Gdy oni się z Nim rozstawali, Piotr rzekł do Jezusa: «Mistrzu, dobrze, że tu jesteśmy. Postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza». Nie wiedział bowiem, co mówi. 34 Gdy jeszcze to mówił, pojawił się obłok i osłonił ich; zlękli się, gdy weszli w obłok. 35 A z obłoku odezwał się głos: «To jest Syn mój, Wybrany, Jego słuchajcie!» 36 W chwili gdy odezwał się ten głos, okazało się, że Jezus jest sam. A oni zachowali milczenie i w owym czasie nikomu nic nie opowiedzieli o tym, co zobaczyli. (Łk 9,28-36)

   1 Καὶ μεθ’ ἡμέρας ἓξ παραλαμβάνει ὁ Ἰησοῦς τὸν Πέτρον καὶ Ἰάκωβον καὶ Ἰωάννην τὸν ἀδελφὸν αὐτοῦ καὶ ἀναφέρει αὐτοὺς εἰς ὄρος ὑψηλὸν κατ’ ἰδίαν. 2 καὶ μετεμορφώθη ἔμπροσθεν αὐτῶν, καὶ ἔλαμψεν τὸ πρόσωπον αὐτοῦ ὡς ὁ ἥλιος, τὰ δὲ ἱμάτια αὐτοῦ ἐγένετο λευκὰ ὡς τὸ φῶς. 3 καὶ ἰδοὺ ὤφθη αὐτοῖς Μωϋσῆς καὶ Ἠλίας συλλαλοῦντες μετ’ αὐτοῦ. 4 ἀποκριθεὶς δὲ ὁ Πέτρος εἶπεν τῷ Ἰησοῦ· κύριε, καλόν ἐστιν ἡμᾶς ὧδε εἶναι· εἰ θέλεις, ποιήσω ὧδε τρεῖς σκηνάς, σοὶ μίαν καὶ Μωϋσεῖ μίαν καὶ Ἠλίᾳ μίαν. 5 ἔτι αὐτοῦ λαλοῦντος ἰδοὺ νεφέλη φωτεινὴ ἐπεσκίασεν αὐτούς, καὶ ἰδοὺ φωνὴ ἐκ τῆς νεφέλης λέγουσα· οὗτός ἐστιν ὁ υἱός μου ὁ ἀγαπητός, ἐν ᾧ εὐδόκησα· ἀκούετε αὐτοῦ.
   6
καὶ ἀκούσαντες οἱ μαθηταὶ ἔπεσαν ἐπὶ πρόσωπον αὐτῶν καὶ ἐφοβήθησαν σφόδρα. 7 καὶ προσῆλθεν ὁ Ἰησοῦς καὶ ἁψάμενος αὐτῶν εἶπεν· ἐγέρθητε καὶ μὴ φοβεῖσθε. 8 ἐπάραντες δὲ τοὺς ὀφθαλμοὺς αὐτῶν οὐδένα εἶδον εἰ μὴ αὐτὸν Ἰησοῦν μόνον. (Mt 17,1-8)


   2
Καὶ μετὰ ἡμέρας ἓξ παραλαμβάνει ὁ Ἰησοῦς τὸν Πέτρον καὶ τὸν Ἰάκωβον καὶ τὸν Ἰωάννην καὶ ἀναφέρει αὐτοὺς εἰς ὄρος ὑψηλὸν κατ’ ἰδίαν μόνους. καὶ μετεμορφώθη ἔμπροσθεν αὐτῶν, 3 καὶ τὰ ἱμάτια αὐτοῦ ἐγένετο στίλβοντα λευκὰ λίαν, οἷα γναφεὺς ἐπὶ τῆς γῆς οὐ δύναται οὕτως λευκᾶναι. 4 καὶ ὤφθη αὐτοῖς Ἠλίας σὺν Μωϋσεῖ καὶ ἦσαν συλλαλοῦντες τῷ Ἰησοῦ. 5 καὶ ἀποκριθεὶς ὁ Πέτρος λέγει τῷ Ἰησοῦ· ῥαββί, καλόν ἐστιν ἡμᾶς ὧδε εἶναι, καὶ ποιήσωμεν τρεῖς σκηνάς, σοὶ μίαν καὶ Μωϋσεῖ μίαν καὶ Ἠλίᾳ μίαν. 6 οὐ γὰρ ᾔδει τί ἀποκριθῇ, ἔκφοβοι γὰρ ἐγένοντο. 7 καὶ ἐγένετο νεφέλη ἐπισκιάζουσα αὐτοῖς, καὶ ἐγένετο φωνὴ ἐκ τῆς νεφέλης· οὗτός ἐστιν ὁ υἱός μου ὁ ἀγαπητός, ἀκούετε αὐτοῦ. 8 καὶ ἐξάπινα περιβλεψάμενοι οὐκέτι οὐδένα εἶδον ἀλλὰ τὸν Ἰησοῦν μόνον μεθ’ ἑαυτῶν. (Mk 9,2-8)


   28
Ἐγένετο δὲ μετὰ τοὺς λόγους τούτους ὡσεὶ ἡμέραι ὀκτὼ [καὶ] παραλαβὼν Πέτρον καὶ Ἰωάννην καὶ Ἰάκωβον ἀνέβη εἰς τὸ ὄρος προσεύξασθαι. 29 καὶ ἐγένετο ἐν τῷ προσεύχεσθαι αὐτὸν τὸ εἶδος τοῦ προσώπου αὐτοῦ ἕτερον καὶ ὁ ἱματισμὸς αὐτοῦ λευκὸς ἐξαστράπτων. 30 καὶ ἰδοὺ ἄνδρες δύο συνελάλουν αὐτῷ, οἵτινες ἦσαν Μωϋσῆς καὶ Ἠλίας, 31 οἳ ὀφθέντες ἐν δόξῃ ἔλεγον τὴν ἔξοδον αὐτοῦ, ἣν ἤμελλεν πληροῦν ἐν Ἰερουσαλήμ. 32 ὁ δὲ Πέτρος καὶ οἱ σὺν αὐτῷ ἦσαν βεβαρημένοι ὕπνῳ· διαγρηγορήσαντες δὲ εἶδον τὴν δόξαν αὐτοῦ καὶ τοὺς δύο ἄνδρας τοὺς συνεστῶτας αὐτῷ. 33 καὶ ἐγένετο ἐν τῷ διαχωρίζεσθαι αὐτοὺς ἀπ’ αὐτοῦ εἶπεν ὁ Πέτρος πρὸς τὸν Ἰησοῦν· ἐπιστάτα, καλόν ἐστιν ἡμᾶς ὧδε εἶναι, καὶ ποιήσωμεν σκηνὰς τρεῖς, μίαν σοὶ καὶ μίαν Μωϋσεῖ καὶ μίαν Ἠλίᾳ, μὴ εἰδὼς ὃ λέγει. 34 ταῦτα δὲ αὐτοῦ λέγοντος ἐγένετο νεφέλη καὶ ἐπεσκίαζεν αὐτούς· ἐφοβήθησαν δὲ ἐν τῷ εἰσελθεῖν αὐτοὺς εἰς τὴν νεφέλην. 35 καὶ φωνὴ ἐγένετο ἐκ τῆς νεφέλης λέγουσα· οὗτός ἐστιν ὁ υἱός μου ὁ ἐκλελεγμένος, αὐτοῦ ἀκούετε. 36 καὶ ἐν τῷ γενέσθαι τὴν φωνὴν εὑρέθη Ἰησοῦς μόνος. καὶ αὐτοὶ ἐσίγησαν καὶ οὐδενὶ ἀπήγγειλαν ἐν ἐκείναις ταῖς ἡμέραις οὐδὲν ὧν ἑώρακαν. (Łk 9,28-36)


   Któż z ludzi nie widział nigdy, choćby jeden raz, pogodnego marcowego świtu? Gdyby ktoś taki istniał, byłby bardzo nieszczęśliwy. Nie znałby bowiem jednego z najpiękniejszych uroków natury, która budzi się na wiosnę – stawszy się ponownie dziewiczą, jak dziewczynka. Taką natura musiała być w pierwszym dniu [swego istnienia].

   To czysty wdzięk we wszystkim, co natura przedstawia. [Widać go] w nowej trawie, na której błyszczy rosa; w kwiatach otwierających się jak rodzące się dzieci i w pierwszym uśmiechu światła dnia; w ptakach, które budzą się z trzepotem skrzydeł i wypowiadają pierwsze pytające: „ćwir”. Ono poprzedza wszystkie ich melodyjne rozmowy [prowadzone] w ciągu dnia. Nawet zapach powietrza [jest samym wdziękiem]. Utraciło ono w nocy – z powodu działania rosy i nieobecności człowieka – wszelki brud kurzu, dymu i wydzielin ludzkich ciał.

   W tym wdzięku [natury] idzie naprzód Jezus, apostołowie i uczniowie. Jest z nimi Szymon, syn Alfeusza. Idą w kierunku południowo-wschodnim. Omijają wzgórza, które tworzą wieniec wokół Nazaretu. Przechodzą przez strumień. Idą w kierunku wschodnim wąską równiną, pomiędzy wzgórzami Nazaretu i górami. Góry te poprzedza [jakby] w połowie ucięty stożek Taboru. To dziwne, ale jego szczyt przypomina mi fryzury naszych karabinierów, widziane z profilu. Dochodzą do niego. Jezus zatrzymuje się i mówi:
   «Niech Piotr, Jan i Jakub, syn Zebedeusza, wejdą ze Mną na tę górę. Wy zaś tu się rozejdźcie, na drogach przylegających do tej góry. Głoście Pana. Wieczorem chcę was na nowo [ujrzeć] w Nazarecie. Nie oddalajcie się więc. Pokój niech będzie z wami».
   Zwracając się do trzech [apostołów], wzywa ich i mówi:
   «Chodźmy».
   I zaczyna się wspinać, już się nie oglądając wstecz. Idzie krokiem tak szybkim, że Piotr z trudnością za Nim nadąża. Przy jednym postoju Piotr – czerwony i zlany potem – pyta Go, tracąc oddech: «Dokąd idziemy? Nie ma domów na tej górze. Na szczycie jest tylko stara twierdza. Czy tam chcesz nauczać?»
   «Wtedy poszedłbym innym zboczem. Widzisz, że jestem do niego zwrócony plecami. Nie idziemy do twierdzy, a ci, którzy w niej przebywają, nawet nas nie ujrzą. Idę połączyć się z Moim Ojcem i chciałem was mieć przy Sobie, bo was kocham. Chodźmy szybko!»
   «O, mój Panie! Czy nie moglibyśmy iść nieco wolniej i pomówić o tym, co usłyszeliśmy i widzieliśmy wczoraj? To nie pozwalało nam zasnąć przez całą noc, bo chcieliśmy o tym porozmawiać...»
   «Na spotkania z Bogiem trzeba się zawsze udawać pośpiesznie. Chodźmy, Szymonie Piotrze! Tam w górze pozwolę wam odpocząć».
   I wspina się dalej…
   Jezus mówi: «Dołączcie tu [opis] Przemienienia, który ci dałem 5 sierpnia 1944, lecz bez towarzyszącego mu dyktanda. Po przepisaniu Przemienienia z ubiegłego roku ojciec64 przepisze to, co teraz ci pokazuję».
   Jestem z moim Jezusem na wysokiej górze. Jest z Nim Piotr, Jakub i Jan. Wchodzą jeszcze wyżej. Spojrzenie obejmuje rozległe horyzonty. Piękny i spokojny dzień pozwala wyraźnie widzieć nawet najdalsze szczegóły.
   Góra [ta] nie stanowi części skupiska górskiego, jak to jest w Judei. Wznosi się samotnie. W odniesieniu do miejsca, w którym się znajdujemy, wschód jest na wprost, północ po lewej, południe po prawej stronie. Z tyłu, na zachodzie, wznosi się o jeszcze jakieś kilkaset kroków jej wierzchołek.
   To wielkie wzniesienie. Oko może objąć rozległy horyzont. Jezioro Genezaret wydaje się kawałkiem nieba, który spadł, zaszywając się w zieleni. To turkusowy owal, wciśnięty w szmaragdy o rozmaitych odcieniach. Zwierciadło jego [wód] drży i marszczy się pod lekką bryzą. Ślizgają się po nim zwinnie jak mewy łodzie o rozpostartych żaglach. Lekko się pochylają ku błękitnawej fali. Mają w sobie wdzięk lotu śnieżnobiałego zimorodka, wzlatującego nad wodą w poszukiwaniu zdobyczy. Potem z tego ogromnego turkusu wypływa żyła błękitu bledszego tam, gdzie brzeg jest szerszy, a ciemniejszego w miejscu, gdzie brzegi są blisko siebie, a woda – głębsza i ciemniejsza. Jest tak z powodu cienia rzucanego przez potężne drzewa blisko rzeki. Ona odżywia je swą świeżością. Jordan wydaje się pociągnięciem pędzla, niemal zupełnie prostym, w zieleni równiny. Małe wioski są rozproszone po niej, po obu stronach rzeki. Niektóre to tylko garść domów, inne, rozleglejsze, mają już wygląd miejski. Główne drogi to żółtawe linie pośród zieleni. W pobliżu góry [Tabor] równina jest o wiele bardziej uprawiana i żyźniejsza, bardzo piękna. Widać na niej różne uprawy z ich rozmaitymi kolorami śmiejącymi się do pięknego słońca, które promienieje na pogodnym niebie.
   Musi być wiosna, być może marzec, jeśli wziąć pod uwagę szerokość geograficzną, na jakiej leży Palestyna. Widzę bowiem zboża już wysokie, lecz jeszcze zielone. Falują jak modre morze. Widzę też najwcześniejsze pióropusze drzew owocowych, które rozsiewają białe i różowawe obłoki na to małe roślinne morze. Dalej – łąki całe w kwiatach, z nową już trawą, na której pasą się owce. Wyglądają jak kupki śniegu rozrzucone po trochu wszędzie w tej zieleni.
   Na zboczu góry, na pagórkach formujących jej podstawę, niewielkich i niskich, znajdują się dwa miasteczka: jedno na południu, a drugie – na północy. Bardzo urodzajna równina ciągnie się szczególnie i z wielką wyrazistością ku południu.
   Po krótkim odpoczynku w cieniu zagajnika – na który Jezus się zdecydował z pewnością z litości dla Piotra, wyraźnie męczącego się wchodzeniem na wzniesienia – teraz idzie dalej w górę. Wchodzi niemal na sam szczyt. Znajduje się tu płaska polana, ograniczona półkolem drzew od strony zbocza.
   «Odpocznijcie, przyjaciele. Ja idę tam, żeby się modlić...»
   [Jezus] wskazuje ręką wielki kamień. To skała wystająca z góry, ale nie od strony zbocza, lecz skierowana ku wewnętrznej [polanie], ku szczytowi.
   Jezus klęka na trawie. Wspiera dłonie i ręce na skale w takiej pozycji, jaką przyjmie też w Getsemani. Słońce Go nie ogrzewa, gdyż wierzchołek otacza Go cieniem. Resztę miejsca porośniętego trawą oświetla słońce aż do granicy drzew, pod którymi usiedli apostołowie.
   Piotr zdejmuje sandały, wysypuje z nich kurz i kamyczki. Potem siedzi boso, ze zmęczonymi nogami w świeżej trawie. Właściwie niemal leży, z głową na kępie trawy, służącej mu za poduszkę.
   Jakub idzie w ślad za nim, lecz żeby mieć więcej wygody, szuka sobie pnia drzewa. Opiera się o niego plecami, podkładając płaszcz.
   Jan trwa w pozycji siedzącej. Obserwuje Nauczyciela. Jednak spokój miejsca, świeży wietrzyk, cisza, zmęczenie pokonują i jego. Głowa opada mu na pierś, a powieki na oczy. Nikt jednak nie śpi głęboko. Ogarnęła ich tylko letnia senność.
   Budzi ich żywy blask, przysłaniający jasność słońca. Rozszerza się on i wnika nawet pod zieleń krzewów i drzew, pod którymi się znajdują.
   Zaskoczeni [apostołowie] otwierają oczy i widzą przemienionego Jezusa. Jest teraz taki, jakiego widzę w wizjach Raju, oczywiście bez Ran i bez sztandaru krzyża. Podobieństwo widać w majestacie Jego twarzy i ciała. Podobna jest też jasność i [Jego] odzienie. Ciemna czerwień szaty zamieniła się w diamentową i perłową niematerialną tkaninę. Tak jest ubrany w Niebie. Jego twarz to słońce, które wydziela światło syderalne, lecz bardzo intensywne. Jego szafirowe oczy błyszczą nim. Wydaje się jeszcze wyższy, jakby chwała powiększyła też Jego wzrost. Trudno mi określić, czy ta jasność, która czyni fosforyzującym nawet płaskowyż, pochodzi tylko od Niego, czy też Jego własny blask miesza się całkowicie ze światłością, jaką skupił na Swoim Panu Wszechświat i Niebiosa. Wiem tylko, że jest to coś nie do opisania.
   Jezus stoi teraz. Wydaje mi się nawet, że unosi się ponad ziemią. Pomiędzy Nim bowiem a zielenią łąki znajduje się rodzaj świetlistej pary: przestrzeń będąca wyłącznie światłością. Wydaje się, że Jezus stoi na niej. Jest ona jednak tak intensywna, że mogę się mylić. Nie potrafię dojrzeć zieleni trawy pod stopami Jezusa. Może to być spowodowane tą silną światłością. Wibruje ona i faluje. Przypomina mi to [zjawisko] obserwowane niekiedy w czasie pożarów. Fale te mają kolor biały, rozżarzony. Jezus pozostaje z twarzą uniesioną ku niebu i uśmiecha się do tego, co widzi, a co Go tak przemienia. Apostołów ogarnia strach. Wołają Jezusa, gdyż wydaje się im, że to nie jest ich Nauczyciel, tak jest przemieniony.
   «Nauczycielu! Nauczycielu!» – wołają Go cicho, głosami zatrwożonymi. On ich nie słyszy.
   «Jest w ekstazie – mówi Piotr, cały drżący – Cóż On może widzieć?»
   Trzej [apostołowie] wstali. Chcieliby podejść do Jezusa, ale brak im śmiałości. Blask tymczasem wzrasta jeszcze bardziej, gdyż dwa płomienie zstępują z Nieba i stają po bokach Jezusa. Zatrzymują się na płaskowyżu. Otwiera się ich osłona i wychodzi z nich dwóch mężów, dostojnych i promiennych. Jeden – starszy, o spojrzeniu przeszywającym i poważnym, z długą brodą rozdzieloną na pół. Z jego czoła wychodzą jakby dwa świetliste promienie. Jest to dla mnie znakiem, że to Mojżesz. Drugi [mężczyzna] jest młodszy, szczupły, brodaty i zarośnięty, podobnie jak Chrzciciel. Jest do niego zresztą podobny wzrostem, wychudzeniem, budową ciała i powagą. Światło Mojżesza, jak u Jezusa, jest olśniewająco białe – szczególnie z powodu promieni na czole. To zaś, które promieniuje z Eliasza, przypomina żywy płomień słońca.
   Dwóch proroków przyjmuje postawę pełną szacunku wobec ich wcielonego Boga. Choć Jezus rozmawia z nimi życzliwie, nie porzucają swej uniżonej postawy. Apostołowie upadają na kolana. Drżą. Twarze ukryli w dłoniach. Chcieliby patrzeć, lecz boją się. W końcu Piotr zaczyna mówić:
   «Nauczycielu! Nauczycielu! Posłuchaj mnie».
   Jezus kieruje spojrzenie na Swego Piotra. To go ośmiela, więc mówi dalej: «To piękne być tu z Tobą, z Mojżeszem i Eliaszem. Jeśli chcesz, ustawimy trzy namioty: dla Ciebie, dla Mojżesza i dla Eliasza. I zostaniemy tutaj, żeby wam usługiwać...»
   Jezus patrzy na niego ponownie i uśmiecha się jeszcze bardziej. Spogląda też na Jakuba i na Jana spojrzeniem napełniającym ich miłością. Także Mojżesz i Eliasz patrzą uważnie na nich trzech. Oczy im błyszczą. Wygląda to tak, jakby promienie przenikały serca apostołów. Nie ośmielają się już nic powiedzieć. Milczą, przerażeni. Wydają się oszołomieni i zaskoczeni. W pewnej chwili zasłona – która nie jest ani obłokiem, ani mgłą, ani promieniowaniem – otacza i oddziela Trzech [ukazujących się] w chwale. Ta zasłona jest jeszcze bardziej jaśniejąca niż poprzednia, która ich wcześniej otaczała. Ukrywa ich przed oczyma trzech [apostołów]. Rozlega się Głos potężny i harmonijny. Dźwięczy i napełnia całą przestrzeń. Trzech apostołów upada, z twarzami przy ziemi.
   «Oto Mój Syn Umiłowany, w którym mam upodobanie. Słuchajcie Go».
   Piotr leży już całkiem na ziemi i woła:
   «Miłosierdzia dla mnie, grzesznego! To Chwała Boga zstępuje!»
   Jakub nie potrafi wydobyć z siebie ani słowa.
   Jan szepcze z westchnieniem takim, jakby tracił przytomność:
   «Pan przemawia!»
   Nikt jednak nie ośmiela się podnieść głowy, nawet wtedy gdy znowu zapanowała całkowita cisza. Nie zauważają więc, że światło wraca do normalnego stanu blasku słonecznego. Jezus zaś pozostał sam i stał się zwykłym Jezusem w Swej czerwonej szacie. Idzie ku nim z uśmiechem, potrząsa nimi, dotyka i woła po imieniu.
   «Wstańcie! To Ja. Nie lękajcie się» – mówi, gdyż żaden z trzech nie ośmiela się unieść twarzy.
   Wzywają miłosierdzia Bożego nad swymi grzechami, bojąc się, że to Anioł Boży przyszedł, żeby ich zaprowadzić do Najwyższego.
   «Wstańcie. Nakazuję wam to» – powtarza Jezus z mocą. Podnoszą więc twarze i widzą Jezusa, który się do nich uśmiecha. (IV [cz. 1-2], 37: 3 grudnia 1945 i 5 sierpnia 1944. A, 7194-7195, 3220-3227, 7196-7202 i 3227-3229)

64  Kierownik duchowy Marii Valtorty, o. Migliorini.


   Chi mai fra gli uomini non ha visto, almeno per una volta, un’alba serena di marzo? Se quest’uno c’è, è un grande infelice, perché ignora una delle grazie più belle della natura risvegliata da primavera, tornata vergine, fanciulla, quale doveva esserlo nel primo giorno.

   In questa grazia, che è pura in ogni suo aspetto e cosa – dalle erbe novelle e rugiadose ai fioretti che si dischiudono, come bimbi che nascono, al primo ridere della luce del giorno; agli uccelli che si destano con un frullo d’ali e dicono il primo cip? interrogativo, preludio a tutti i loro canori discorsi della giornata; all’odore stesso dell’aria che ha perduto nella notte, per il lavacro delle rugiade e l’assenza dell’uomo, ogni corruzione di polvere, fumo e sentore di corpi umani – vanno Gesù, gli apostoli e i discepoli. È con essi anche Simone d’Alfeo.
   Vanno in direzione sud-est, valicando i colli che fanno corona a Nazaret, superando un torrente, traversando una pianura stretta fra i colli nazareni e un gruppo di monti verso est. Questi monti sono preceduti dal cono semimonco del Tabor che mi ricorda stranamente, nella sua vetta, la lucerna dei nostri carabinieri vista di profilo.
   Lo raggiungono. Gesù si ferma e dice: «Pietro, Giovanni e Giacomo di Zebedeo vengano con Me sul monte. Voi spargetevi alla sua base, dividendovi verso le strade che la costeggiano, e predicate il Signore. Verso sera voglio essere di nuovo a Nazaret. Non allontanatevi dunque molto. La pace sia con voi». E volgendosi ai tre chiamati dice: «Andiamo».
   E prende la salita senza più volgersi indietro e con un passo così sollecito che fa faticare Pietro a stargli dietro.
   In un momento di sosta Pietro, rosso e sudato, gli chiede col fiato grosso: «Ma dove andiamo? Non ci sono case sul monte. Sulla cima quella vecchia fortezza. Vuoi andare a predicare la?».
   «Avrei preso l’altro versante. Ma tu vedi che gli volgo le spalle. Non andremo alla fortezza, e chi è in essa non ci vedrà neppure. Vado ad unirmi col Padre mio, e vi ho voluti con Me perché vi amo. Su, lesti!».
   «Oh! mio Signore! Non potremo andare un poco più adagio, invece, e parlare di quanto abbiamo sentito e visto ieri, che ci ha tenuti desti tutta la notte per parlarne?».
   «Agli appuntamenti di Dio si va sempre veloci. Forza Simon Pietro! Lassù vi farò riposare». E riprende a salire…

   Dice Gesù:
   «Qui innestate la Trasfigurazione avuta il 5 agosto 1944, ma senza il dettato unito alla stessa. Finito di copiare la Trasfigurazione dello scorso anno, P.M. copierà ciò che ti mostro ora».

   Sono col mio Gesù su un alto monte. Con Gesù sono Pietro, Giacomo e Giovanni. Salgono ancor più in alto e l’occhio spazia per aperti orizzonti che un bel giorno sereno rende netti nei particolari fin nelle lontananze.
   Il monte non fa parte di un sistema montano come è quello della Giudea; sorge isolato avendo, rispetto al luogo dove ci troviamo, l’oriente in faccia, il nord alla sinistra, il sud a destra e dietro, a ovest, la vetta che si alza di ancora qualche centinaio di passi. È molto elevato e l’occhio è libero di vedere per un largo raggio.
   Il lago di Genezaret pare un lembo di cielo sceso a incastonarsi fra il verde della terra, una turchese ovale chiusa da smeraldi di diverse gradazioni, uno specchio che tremula e si increspa a un vento lieve e sul quale scivolano, con agilità di gabbiani, le barche dalle vele spiegate, leggermente curvate verso l’onda azzurrina, proprio con la grazia del volo candido di un alcione, scorrente l’onda in cerca di preda. Poi ecco che dalla vasta turchese esce una vena, di azzurro più pallido là dove il greto è più ampio, e più scuro là dove le rive si stringono e l’acqua è più profonda e cupa per l’ombra che vi gettano gli alberi che crescono vigorosi presso il fiume, nutriti dal suo umore. Il Giordano pare una pennellata quasi rettilinea nel verde della pianura.
   Dei paeselli sono sparsi per la pianura al di qua e al di là del fiume. Alcuni sono proprio un pugno di case, altri sono più vasti, già arieggianti a cittadine. Le vie maestre sono rughe giallognole fra il verde. Ma qua, dalla parte del monte, la pianura è molto più coltivata e fertile, molto bella. Si vedono le diverse colture coi loro diversi colori ridere al bel sole che scende dal cielo sereno.
   Deve essere primavera, forse marzo, se calcolo la latitudine della Palestina, perché vedo i grani già alti, ma ancora verdi, ondulare come un mare glauco, e vedo i pennacchi dei più precoci fra gli alberi da frutto mettere come delle nuvolette bianche e rosee su questo piccolo mare vegetale, poi prati tutti in fiore per gli alti fieni sui quali pecorelle pascolanti paiono mucchietti di neve ammucchiata qua e là sul verde.
   Proprio vicino al monte, sulle colline che ne sono la base, basse e brevi colline, sono due cittadine, una verso sud, una verso nord. La pianura fertilissima si estende specialmente e più ampiamente verso il sud.
   Gesù, dopo una breve sosta al fresco di un ciuffo di alberi, certo concessa per pietà di Pietro che nelle salite fatica palesemente, riprende a salire. Va fin quasi sulla vetta, là dove è un pianoro erboso che ha un semicerchio di alberi verso la costa.
   «Riposate, amici. Io vado là a pregare». E accenna con la mano ad un ampio sasso, una roccia che affiora dal monte e che si trova perciò non verso la costa ma verso l’interno, la vetta.
   Gesù si inginocchia sulla terra erbosa e appoggia le mani e il capo al masso, nella posa che prenderà anche nella preghiera al Getsemani. Il sole non lo colpisce perché la vetta lo ripara. Ma il resto dello spiazzo erboso è tutto lieto di sole, sino al limite d’ombra dello scrimolo alberato sotto il quale si sono seduti gli apostoli.
   Pietro si leva i sandali e se ne scuote via polvere e sassolini e sta così, scalzo, coi piedi stanchi fra l’erba fresca, quasi steso, col capo su un ciuffo smeraldino che sporge più degli altri sulla sua zolla come un guanciale. Giacomo lo imita, ma per stare comodo cerca un tronco d’albero al quale appoggia il suo mantello e su questo le spalle. Giovanni resta seduto e osserva il Maestro. Ma la calma del luogo, il venticello fresco, il silenzio e la stanchezza vincono anche lui, e la testa gli si abbassa sul petto e così le palpebre sugli occhi. Non dormono profondamente nessuno dei tre, ma sono in quella sonnolenza estiva che intontisce.
   Li scuote una luminosità così viva che annulla quella del sole e dilaga e penetra fin sotto il verde dei cespugli e alberi sotto cui si sono messi.
   Aprono gli occhi stupiti e vedono Gesù Trasfigurato. (Nota sulla Trasfigurazione. A stornare le astuzie di Satana e le insidie dei futuri, e non ignoti a Dio Padre, nemici del Verbo Incarnato, Dio avvolse di aspetti comuni a tutti i nati di donna il Cristo non solo sinché fu “il fanciullo e il figlio del falegname” ma anche quando fu il Maestro. Soltanto la sapienza e il miracolo lo distinguevano dagli altri. Ma Israele, sebbene in minor misura, conosceva altri maestri (i profeti) e operatori di miracoli. Ciò doveva servire a provare anche la fede dei suoi eletti: gli apostoli e discepoli. Essi dovevano “credere senza vedere” cose straordinarie e divine. Così vedevano l’Uomo dotto e Santo che faceva anche miracoli ma che per tutto il resto era simile a loro nei suoi bisogni umani. Però, a confermare i tre, dopo che l’annuncio della morte futura di croce li aveva turbati, Egli ora si svela in tutta la gloria della sua Natura Divina. Dopo ciò il dubbio che la predetta morte di croce aveva insinuato nei suoi più prossimi seguaci, non poteva più sussistere. Essi avevano visto Dio. Dio nell’Uomo che sarebbe stato crocifisso. Era la manifestazione delle due Nature ipostaticamente unite. Manifestazione innegabile che non poteva lasciare dubbi. E al Figlio-Dio che si manifesta tale si unisce il Padre-Dio con le sue parole e il Cielo rappresentato da Mosè ed Elia. Dopo aver scosso la loro fede con il preannuncio del suo morire, Gesù ribadisce, anzi aumenta tal fede col suo trasfigurarsi). Egli è ora tale e quale come lo vedo nelle visioni del Paradiso. Naturalmente senza le Piaghe e senza il vessillo della Croce. Ma la Maestà del volto e del corpo è uguale, uguale ne è la luminosità, e uguale la veste che da un rosso cupo si è mutata nel diamantifero e perlifero tessuto immateriale che lo veste in Cielo. Il suo viso è un sole dalla luce siderale ma intensissima, nel quale raggiano gli occhi di zaffiro. Sembra più alto ancora, come la sua glorificazione ne avesse aumentato la statura. Non saprei dire se la luminosità, che rende perfino fosforescente il pianoro, provenga tutta da Lui o se alla sua propria si mesca quella che ha concentrata sul suo Signore tutta la luce che è nell’universo e nei cieli. So che è qualche cosa di indescrivibile.
   Gesù è ora in piedi, direi anzi che è alzato da terra, perché fra lui e il verde del prato vi è come un vaporare di luce, uno spazio dato unicamente da una luce sul quale pare Egli si erga. Ma è tanto viva che potrei anche ingannarmi, e il non vedere più il verde dell’erba sotto le piante di Gesù potrebbe esser provocato da questa luce immensa che vibra e fa onde come si vede talora nei grandi fuochi. Onde, qui, di un colore bianco,incandescente. Gesù sta col Volto alzato verso il cielo e sorride ad una sua visione che lo sublima.
   Gli apostoli ne hanno quasi paura e lo chiamano, perché non pare più a loro che sia il loro Maestro tanto è trasfigurato. «Maestro, Maestro», chiamano piano ma con ansia. Egli non sente.
   «È in estasi», dice Pietro tremante. «Che vedrà mai?».
   I tre si sono alzati in piedi. Vorrebbero accostarsi a Gesù, ma non osano.
   La luce aumenta ancora per due fiamme che scendono dal cielo e si collocano ai lati di Gesù. Quando sono stabilite sul pianoro, il loro velo si apre e ne appaiono due maestosi e luminosi personaggi. L’uno più anziano, dallo sguardo acuto e severo e da una lunga barba bipartita. Dalla sua fronte partono corni di luce che me lo indicano per Mosè. L’altro è più giovane, scarno, barbuto e peloso, su per giù come il Battista, al quale direi assomiglia per statura, magrezza, conformazione e severità. Mentre la luce di Mosè è candida come è quella di Gesù, specie nei raggi della fronte, quella che emana Elia è solare, di fiamma viva.
   I due Profeti prendono una posa di riverenza davanti al loro Dio Incarnato e, sebbene Questi parli loro con famigliarità, essi non abbandonano la loro posa riverente. Non comprendo neppure una delle parole dette.
   I tre apostoli cadono a ginocchio tremanti, col volto fra le mani. Vorrebbero vedere ma hanno paura.
   Finalmente Pietro parla: «Maestro, Maestro. Odimi». Gesù gira lo sguardo con un sorriso verso il suo Pietro, che si rinfranca e dice: «E’ bello stare qui con Te, Mosè e Elia. Se vuoi facciamo tre tende per Te, per Mosè e per Elia, e noi stiamo qui a servirti…».
   Gesù lo guarda ancora e sorride più vivamente. Guarda anche Giovanni e Giacomo. Uno sguardo che li abbraccia con amore. Anche Mosè e Elia guardano i tre fissamente. I loro occhi balenano. Devono essere come raggi che penetrano i cuori.
   Gli apostoli non osano dire altro. Intimoriti, tacciono. Sembrano un poco ebbri come chi è sbalordito. Ma quando un velo che non è nebbia, che non è nuvola, che non è raggio, avvolge e separa i Tre gloriosi dietro uno schermo ancor più lucido di quello che già li circondava e li nasconde alla vista dei tre, e una Voce potente e armonica vibra ed empie di sé lo spazio, i tre cadono col volto contro l’erba.
   «Questo è il mio Figliuolo diletto, nel quale mi sono compiaciuto. Ascoltatelo».
   Pietro nel gettarsi bocconi esclama: «Misericordia di me, peccatore! È la Gloria di Dio che scende!».
   Giacomo non fiata. Giovanni mormora con un sospiro, come fosse prossimo a svenire: «Il Signore parla!».
   Nessuno osa alzare la testa anche quando il silenzio si è rifatto assoluto. Non vedono perciò neppure il tornare della luce alla sua naturalezza di luce solare e mostrare Gesù rimasto solo e tornato il Gesù solito nella sua veste rossa.
   Egli cammina verso loro sorridendo e li scuote e tocca e chiama per nome.
   «Alzatevi. Sono Io. Non temete », dice, perché i tre non osano alzare il volto e invocano misericordia sui loro peccati, temendo che sia l’Angelo di Dio che vuol mostrarli all’Altissimo.
   «Levatevi, dunque. Ve lo comando», ripete Gesù con imperio. Essi alzano il volto e vedono Gesù che sorride. (5, 349)

Przekład polski Ewangelii: Biblia Tysiąclecia, wyd. V, Pallottinum, Poznań 2007 (Mt, Mk, Łk: tłum. o. Walenty Prokulski TJ; J: tłum. ks. Jan Drozd SDS)

Zapis grecki: wyd. Nestle-Aland 28


Przekład polski 
Poematu Boga-Człowieka napisanego przez Marię Valtortę: Ewa Bromboszcz (I-IV, VI-VII), ks. Michał Kaszowski (V), Vox Domini, Katowice (I: bez roku, II: 2010, III, cz. 1-2: 2000, cz. 3-4: 2002, IV, cz. 1-2: 2003, cz. 3-4: 2004, cz. 5-6: 2005, V: 2000, VI: 1998, VII: 1999)


Zapis włoski: Maria Valtorta, 
L’Evangelo come mi e' stato rivelato, 
Edizioni Paoline, Pisa 2001


środa, 9 czerwca 2021

(105) Żywoty Świętych: Termesa i Ferbuta

Męczeństwo śś. dwu białychgłów,
Termesy i Ferbuty sióstr rodzonych,
i służebnice ich,

wypisane od Metafrasta –
jest i u Zozomena w kościelnej Historiej
lib. 2. cap. 12.1

   2Po męczeństwie i śmierci Symeona Biskupa w ziemi Perskiej, gdy królowa Perska zachorzała – Żydowie nieprzyjaciele Chrześcijańscy (których królowa w ich niedowiarstwie naśladowała i życzliwa im była) z nieprzyjaźni i z złości powiedzieli królowej, iż jej truciznę dały siostry Symeona Biskupa, przezwiskiem Jompafeusa, chcąc się mścić śmierci jego, którą był nie dawno dla Chrystusa podjął. Te jego siostry zwano Termesa i Ferbuta3 – które zaraz są pojmane z jedną sługą swoją – a ta Termesa była barzo ćwiczona w rzeczach Boskich, i w czystości za oblubienicę Chrystusowi oddana była – i owszem wszytki trzy były wierne i mądre służebnice Pana naszego Jezusa. Wysadzony był na sąd ich niejaki Maupta Magus, z innymi dwiema wojewodami – przed które gdy były przywiedzione panienki one, obaczywszy jako ta Termesa była wielce urodziwa i piękna – wszyscy serca swe jej wdzięcznością w pożądliwości zranili – a jeden tego przed drugim taił. Tedy rzekli do nich: czemuście panią i królową ziemie otruć chciały? Odpowiedziała Termesa: czemu to na nas kłaść śmiecie, czegośmy nigdy winne nie są? Jeśli krwie naszej pragniecie, bez takiej potwarzy pić ją możecie. I jużeście ją ręce swe, tak wiele świętych zabijając, napełnili – i nam białogłowam przepuścić niechcecie. Ale my wolimy pierwej umrzeć, niżli Boga naszego, który jest żywotem naszym, odstąpić – a jako nas zakon naucza, abyśmy się jednemu samemu Bogu prawemu kłaniali, (jakoż to i czynim) tak też nam rozkazuje P. Bóg, abyśmy się czarów i złoczyństwa strzegli. Obojga nam Bóg nasz zakazał, i śmiercią wieczną pogroził – a my się do tego co jest nad zakazanie Boga, nieba i ziemie stworzyciela, skłonić nigdy nie możem – nie daj Boże tego.
   Słuchali mądrej panny radzi oni sędziowie – i dziwując się urodzie i rozmowie jej, prawie zaniemieli – każdy z nich to na sercu miał: będę króla prosił, aby je wolne uczynił, a tę sobie wezmę za żonę. Potym rzecze Mauptas: Dobrześ rzekła iż się wam truć nikogo nie godzi – aleście to uczyniły chcąc się śmierci braterskiej mścić. Odpowiedziała Termesa: bratu naszemu nic się tak złego nie zstało, żebyśmy dla tego Pana Boga naszego gniewać i od niego się dzielić miały – bo chociaście go wy złością waszą niewinnie zabili – jednak on w niebie żyje, i weseli się na wieki w królestwie tym, które moc i państwo wasze zepsuje. To słysząc, do więzienia je posadzić kazali. A Mauptas posłał do Termesy wskazując, jeśliby żoną jego być chciała, postarałbych się aby wolną od śmierci była –
4a panienka mężna powiedziała: zatkaj tę gębę psie nieczysty, Boży nieprzyjacielu i prawdy jego – a tych nieczystych słów nie przynoś więcej do uszu moich – bo ja i na myśl tego nie przypuszczę – razem ja czystość moję memu Panu Chrystusowi poślubiła – jemu wiary dochować chcę, który mię wyrwać z nieczystych rąk waszych może – umrzeć się nie boję, ani mię która męka od tego odstraszy – pójdę przez śmierć do brata mego miłego Symeona, i tam boleści i ciężkości, którychem prze męczeństwo jego użyła, pociechę i ochłodę odniosę. Także i oni drudzy dwa do niej z osobna posłali – ale w też im słowa odpowiedziała. Gdy się baczyli być od niej wzgardzonymi, fałszywie króla sprawili, jakoby one panny czarownice być miały – i skaźń król uczynił, aby zabite były – jeśliby się słońcu pokłonić niechciały. Co gdy im przełożono było, statecznie odpowiedziały, iż tego żadną miarą uczynić nie mogą, aby cześć która samemu Bogu służy, stworzeniu jego miały oddawać. Zatym król je gubić tą śmiercią kazał, którąby oni wojewodowie wynaleźli – i tak skazali oni sędziowie: nie może, powiadając, królowa zdrową zostać, aże te złośnice, które ją otruć chciały, napoły przerzezane będą, żeby miedzy ciała ich królowa przejść mogła. Na taką tedy okrutną mękę wiedziono panienki one. A Mauptas jeszcze do ś. Termesy posłał, mówiąc: i ona i inne wolne będą, jedno niechaj moją być żoną przyzwoli – a ona już głosem zawołała: nieczysty psie, nie mów mi tego, czego i słuchać nie mogę. Kwapię się ja do Pana mego, abych z nim żyć wiecznie mogła – nie daj Boże, abyśmy dla takiego krótkiego żywota, wieczny on utracić miały. 5Tedy je wyprowadziwszy z miasta, po obu stron drogi słupy wkopali trzy a trzy – i uwiązawszy je za szyję i za nogi, piłą ich ciała święte na poły przetarli – i przetarwszy, na palach po połowicy ciał ich z tej strony i z owej zawiesili – i miedzy nimi królową chorą z wielką pompą prowadząc, ku zdrowiu ją takim czarowaniem okrutnicy i potwarce, Poganie i Żydowie przywieść chcieli – z czego jednak Bogu cześć w cierpliwości ich, i wierze świętej sława, a im korona niebieska urosła na wieki wiekom. Amen.

VIIII. April. Kwietnia.
Żydowie Chrześcijańscy nieprzyjaciele.
Drudzy ją zowią Tarbula.
Mężna obrona czystości.
Okrutne męczeństwo.

Źródło:
Ks. Piotr Skarga, Żywoty Świętych Stárego y Nowego Zakonu, ná káʒ̇dy dzień przez cáły rok, Kraków 1605, pomocniczo: Kraków 1598

Transkrypcja typu „B”: Jakub Szukalski

+

sobota, 5 czerwca 2021

(149) Cztery Ewangelie i Poemat Boga-Człowieka: Stopniowe uzdrowienie wzroku

   22 Potem przyszli do Betsaidy. Tam przyprowadzili Mu niewidomego i prosili, żeby się go dotknął. 23 On ujął niewidomego za rękę i wyprowadził go poza wieś. Zwilżył mu oczy śliną, położył na niego ręce i zapytał: «Czy coś widzisz?» 24 A gdy [ten] przejrzał, powiedział: «Widzę ludzi, bo gdy chodzą, dostrzegam ich niby drzewa». 25 Potem znowu położył ręce na jego oczy. I przejrzał on zupełnie, i został uzdrowiony; wszystko widział teraz jasno i wyraźnie. 26 Jezus odesłał go do domu ze słowami: «Tylko do wsi nie wstępuj!» (Mk 8,22-26)

   22
Καὶ ἔρχονται εἰς Βηθσαϊδάν. Καὶ φέρουσιν αὐτῷ τυφλὸν καὶ παρακαλοῦσιν αὐτὸν ἵνα αὐτοῦ ἅψηται. 23 καὶ ἐπιλαβόμενος τῆς χειρὸς τοῦ τυφλοῦ ἐξήνεγκεν αὐτὸν ἔξω τῆς κώμης καὶ πτύσας εἰς τὰ ὄμματα αὐτοῦ, ἐπιθεὶς τὰς χεῖρας αὐτῷ ἐπηρώτα αὐτόν· εἴ τι βλέπεις; 24 καὶ ἀναβλέψας ἔλεγεν· βλέπω τοὺς ἀνθρώπους ὅτι ὡς δένδρα ὁρῶ περιπατοῦντας. 25 εἶτα πάλιν ἐπέθηκεν τὰς χεῖρας ἐπὶ τοὺς ὀφθαλμοὺς αὐτοῦ, καὶ διέβλεψεν καὶ ἀπεκατέστη καὶ ἐνέβλεπεν τηλαυγῶς ἅπαντα. 26 καὶ ἀπέστειλεν αὐτὸν εἰς οἶκον αὐτοῦ λέγων· μηδὲ εἰς τὴν κώμην εἰσέλθῃς. (Mk 8,22-26)

   Idą pierwszą uliczką Betsaidy, między ogrodami pełnymi świeżej zieleni. Piotr, wraz z innymi mieszkańcami Betsaidy, właśnie prowadzi do Jezusa jakiegoś niewidomego człowieka. Margcjama nie ma. Z pewnością został, żeby pomóc Porfirei. Z ludźmi z Betsaidy i z rodzicami niewidomego jest wielu uczniów, którzy przybyli do Betsaidy z Szikaminon oraz z innych miast. Pomiędzy nimi znajduje się Szczepan, Hermas, kapłan Jan oraz uczony w Piśmie Jan i wielu innych. Mam wielki kłopot z zapamiętaniem [ich imion]! Jest ich tak wielu.
   «Przyprowadziłem Ci go, Panie. Czekał tutaj od wielu dni» – wyjaśnia Piotr, podczas gdy niewidomy i jego krewni nie przestają zawodzić: «Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nad nami!»
   «Połóż rękę na oczach mojego syna, a przejrzy!»
   «Miej litość nade mną, Panie! Wierzę w Ciebie!»
   Jezus bierze niewidomego za rękę i odchodzi z nim na odległość kilku kroków, żeby stanąć w cieniu, a nie w słońcu, które zalewa teraz ulicę. Ustawia go plecami w stronę domu, całego okrytego liśćmi. To pierwszy dom osady. Sam staje naprzeciw niego. Ślini Swoje palce wskazujące i pociera jego powieki wilgotnymi palcami. Potem przykrywa mu oczy dłońmi. Czubki palców ma we włosach nieszczęsnego. Modli się w tej [postawie], potem odejmuje dłonie i pyta: «Co widzisz?»
   «Widzę ludzi... to z pewnością są ludzie. Tak wyobrażałem sobie drzewa okryte kwiatami. Ale to są na pewno ludzie, bo się poruszają i podchodzą do mnie».
   Jezus na nowo kładzie mu dłonie na oczach, a potem odejmuje je i mówi: «A teraz?»
   «O! Teraz widzę dobrze różnicę pomiędzy drzewami wrośniętymi w ziemię i tymi ludźmi, którzy na mnie patrzą... I widzę Ciebie! Jaki jesteś piękny! Twoje oczy przypominają niebo, a Twoje włosy są jak promienie słońca... a Twoje spojrzenie i uśmiech są od Boga. Panie, uwielbiam Ciebie!»
   I klęka, żeby ucałować kraj Jego szaty.
   «Wstań i idź do twojej matki, która przez tak wiele lat była dla ciebie światłem i pociechą. Znasz jedynie jej miłość».
   Bierze go za rękę i prowadzi do matki, która klęczy w odległości kilku kroków, uwielbiając Jezusa tak samo, jak przedtem Go błagała.
   «Wstań, niewiasto. Oto twój syn. Widzi światło dnia. Niech jego serce zechce iść za Światłością wieczną. Wróćcie do domu. Bądźcie szczęśliwi i święci z wdzięczności dla Boga. Ale przechodząc przez wioski, nie mówcie nikomu, że to Ja go uzdrowiłem. Tłum bowiem pospieszyłby tutaj i przeszkodziłby Mi udać się tam, gdzie powinienem pójść, żeby zanieść umocnienie wiary, światła i radości innym dzieciom Mojego Ojca».
   Małą ścieżką przez ogrody żwawo kieruje się ku domowi Piotra. Wchodzi tam, pozdrawiając Swym słodkim powitaniem Porfireę. (IV [cz. 1-2], 35: 1 grudnia 1945. A, 7164-7170)

   Entrano nella prima via di Betsaida, fra ortaglie piene di verde novello. Pietro, con altri di Betsaida, sta conducendo a Gesù un cieco. Marziam non c’è. Certo è rimasto ad aiutare Porfirea. Con quelli di Betsaida e i parenti del cieco sono molti discepoli venuti a Betsaida da Sicaminon e altre città, fra i quali Stefano, Erma, il sacerdote Giovanni e Giovanni lo scriba e molti altri. (Ormai a tenerli a mente è un bel pasticcio. Sono tanti).
   «Te l’ho condotto, Signore. Era qui in attesa da più giorni », spiega Pietro mentre il cieco e i parenti fanno una nenia di: «Gesù, Figlio di Davide, pietà di noi», «poni la tua mano sugli occhi del figlio mio ed egli vedrà», «abbi pietà di me, Signore! Io credo in Te!».
   Gesù prende per mano il cieco e retrocede con lui di qualche metro per metterlo al riparo dal sole che innonda ormai la via. Lo addossa al muro fronzuto di una casa, la prima del paese, e gli si pone di fronte. Si bagna i due indici di saliva e gli strofina le palpebre con le dita umide, poi gli preme le mani sugli occhi, con la base della mano nell’incavo delle occhiaie e le dita sperse fra i capelli dell’infelice. Prega così. Poi leva le mani: «Che vedi?», chiede al cieco.
   «Vedo degli uomini. Certo sono uomini. Ma così mi figuravo gli alberi vestiti di fiori. Ma certo sono uomini perché camminano e si agitano verso di me».
   Gesù impone nuovamente le mani e poi le torna a levare dicendo: «Ed ora?».
   «Oh! ora vedo bene la differenza fra gli alberi piantati nella terra e questi uomini che mi guardano… E vedo Te! Come sei bello! I tuoi occhi sono uguali al cielo e i tuoi capelli sembrano raggi di sole… e il tuo sguardo e il tuo sorriso sono da Dio. Signore, io ti adoro!», e si inginocchia a baciargli l’orlo della veste.
   «Alzati e vieni da tua madre, che per tanti anni ti è stata luce e conforto e della quale tu conosci solo l’amore».
   Lo prende per mano e lo conduce alla madre, che è inginocchiata a qualche passo di distanza in adorazione come prima lo era in supplicazione.
   «Alzati, donna. Ecco tuo figlio. Egli vede la luce del giorno, e voglia il suo cuore seguire la Luce eterna. Và a casa. Siate felici. E siate santi per riconoscenza a Dio. Ma passando dai villaggi non dite a nessuno che Io ti ho guarito, acciò la folla non si precipiti qui per impedirmi di andare dove è giusto che Io vada a portare conferma di fede e luce e gioia ad altri figli del Padre mio».
   E rapido, per un sentierino fra gli orti, scantona andando verso la casa di Pietro, nella quale entra salutando Porfirea col suo dolce saluto. (5, 347)

Przekład polski Ewangelii: Biblia Tysiąclecia, wyd. V, Pallottinum, Poznań 2007 (Mt, Mk, Łk: tłum. o. Walenty Prokulski TJ; J: tłum. ks. Jan Drozd SDS)


Zapis grecki: wyd. Nestle-Aland 28


Przekład polski 
Poematu Boga-Człowieka napisanego przez Marię Valtortę: Ewa Bromboszcz (I-IV, VI-VII), ks. Michał Kaszowski (V), Vox Domini, Katowice (I: bez roku, II: 2010, III, cz. 1-2: 2000, cz. 3-4: 2002, IV, cz. 1-2: 2003, cz. 3-4: 2004, cz. 5-6: 2005, V: 2000, VI: 1998, VII: 1999)


Zapis włoski: Maria Valtorta, 
L’Evangelo come mi e' stato rivelato, 
Edizioni Paoline, Pisa 2001