Powiła
swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie,
gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie. (Łk 2,7)
καὶ
ἔτεκεν τὸν υἱὸν αὐτῆς τὸν πρωτότοκον,
καὶ ἐσπαργάνωσεν αὐτὸν καὶ ἀνέκλινεν
αὐτὸν ἐν φάτνῃ, διότι οὐκ ἦν αὐτοῖς
τόπος ἐν τῷ καταλύματι. (Łk 2,7)
Odrobina
księżycowego światła wciska się przez otwór w powale. Wygląda
jak ostrze z niematerialnego srebra, które zbliża się, szukając
Maryi. W miarę jak księżyc wschodzi wyżej na niebie, promień
stopniowo się wydłuża, aż wreszcie dosięga Jej. Oto pada na
głowę Modlącej się. Otacza Ją aureolą bieli.
Maryja
unosi głowę, jakby wezwana wołaniem z wysoka, i znowu klęka. O,
jak tu jest pięknie! Podnosi głowę, która wydaje się jaśnieć
białym księżycowym światłem. Przemienia Ją nieziemski uśmiech.
Co widzi? Co słyszy? Czego doświadcza? Tylko Ona sama mogłaby
odpowiedzieć na pytanie, co widzi, co słyszy i odczuwa w
jaśniejącej godzinie Swego Macierzyństwa.117
Ja zauważam tylko to, że otaczający Ją blask ciągle wzrasta,
wzrasta i wzrasta. Sprawia wrażenie, że zstępuje z Nieba, wydaje
się wypływać z nędznego otoczenia, ale nade wszystko zdaje się
wydobywać z Niej samej.
Jej
ciemnolazurowa suknia wydaje się teraz łagodnym błękitem
niezapominajek, a dłonie i twarz zdają się niebieskawe, jakby były
umieszczone w świetle olbrzymiego, bladego szafiru. Ta barwa –
aczkolwiek mniej intensywna – przypomina mi kolor, jaki widuję w
widzeniach przedstawiających święty Raj. Zauważałam ją w
widzeniu związanym z przybyciem Magów. [Teraz światło to] rozlewa
się coraz bardziej na przedmioty i suknię, oczyszcza je i sprawia,
że błyszczą.
Poświata
coraz bardziej wydobywa się z ciała Maryi, wchłaniającego
promienie księżyca. Wydaje się, że to Ona przyciąga ku Sobie to
światło, mogące pochodzić tylko z Nieba. Teraz Maryja jest Tą,
która posiada Światłość; jest Tą, która ma dać światu
Światło. To uszczęśliwiające, nieogarnione, niezmierzone,
wieczne, boskie Światło, które właśnie ma być dane, zapowiada
się brzaskiem, jutrzenką, chórem atomów światła. I światło to
wzrasta, wzmaga się jak przypływ, wznosi się coraz bardziej jak
kadzidło i spływa jak fala, ściele się niczym welon...
Sklepienie
pełne pęknięć, pajęczyn i wystających gruzów, które tylko
dzięki jakiemuś cudowi statyki nie ulegają zawaleniu, to
sklepienie dotychczas czarne, zakopcone i odrażające wydaje się
sufitem królewskiej komnaty. Każdy kamień to bryła srebra. Każda
szczelina jest błyskiem opalu. Każda pajęczyna [wygląda jak]
drogocenny baldachim tkany srebrem i diamentami. Wielka jaszczurka
śpiąca między dwoma głazami wygląda jak zapomniany tam przez
królową szmaragdowy naszyjnik. Grono śpiących nietoperzy to cenny
kandelabr z onyksu. Zwisające z wyższych jaseł siano to już nie
trawa, lecz nici z czystego srebra, drżące w powietrzu z wdziękiem
rozwianych włosów.
Stojący
niżej żłób z ciemnego drewna, wygląda jak bryła oksydowanego
srebra. Ściany pokrywa brokat, na którym jasność jedwabiu znika
pod haftem ozdobionym wystającymi perłami. A czymże jest teraz
klepisko? To oświetlony białym światłem kryształ. Występy zdają
się różami ze światła, rzuconymi na znak hołdu na ziemię. A
dziury to kryształowe puchary, z których wydobywają się wonności
i zapachy.
Światło
coraz bardziej wzrasta. Staje się nie do zniesienia dla oka. W tym
świetle, jakby wchłonięta za rozżarzoną zasłoną, znika
Dziewica... i ukazuje się Matka.
Tak.
Kiedy moje oczy znów mogą znieść jasność światła, widzę
Maryję ze Swym nowo narodzonym Synem w ramionach. Małe, różowe i
pulchniutkie Dzieciątko porusza się i macha rączkami małymi jak
pączki róży i nóżkami, które zmieściłyby się w jej kielichu.
Kwili drżącym głosem nowo narodzonego jagnięcia, otwierając
buzię jak poziomka i ukazując drgający przy różowawym
podniebieniu języczek. Porusza główką tak jasną, że wygląda
jakby była bez włosów. Tę okrągłą główkę Mama podtrzymuje w
zagłębieniu jednej dłoni i patrzy na Swoje Dzieciątko i uwielbia
Je ze łzami i z uśmiechem. Pochyla się, żeby Je pocałować, ale
nie w niewinną główkę, lecz w pierś, gdzie jest maleńkie
serduszko, które bije, bije dla nas... to serduszko, w którym
pewnego dnia będzie Rana... Mama już teraz opatruje tę ranę Swym
nieskalanym pocałunkiem.
Zbudzony
blaskiem wół podnosi się z rykiem i hałasem kopyt, a osiołek
odwraca łeb i też ryczy. Zwierzęta zbudziło światło, lecz wolę
myśleć, że chcą powitać swego Stwórcę w imieniu swoim i
wszystkich zwierząt.
Także
Józef – który pogrążył się w modlitwie tak intensywnej, że
był oderwany od wszystkiego, co go otaczało – otrząsa się i
widzi, że dziwne światło prześwituje mu przez palce [dłoni, w
których ukrył twarz]. Odejmuje więc dłonie od twarzy, podnosi
głowę, odwraca się. Stojący wół zasłania Maryję, która woła:
«Chodź
tu, Józefie!»
Józef
zrywa się. Widząc [Dziecko] zatrzymuje się porażony szacunkiem i
tam, gdzie stoi, chce paść na kolana.
Maryja
jednak nalega: «Podejdź, Józefie!»
Opiera
lewą rękę na sianie, prawą zaś trzyma Dzieciątko, tuląc Je do
serca. Wstaje i podchodzi do wahającego się Józefa, który idzie
onieśmielony. Pragnie podejść, lecz powstrzymuje go lęk, żeby
nie okazać braku szacunku. Małżonkowie spotykają się przy
posłaniu, patrzą na siebie płacząc ze szczęścia.
«Chodź
– mówi Maryja. – Ofiarujemy Jezusa Ojcu».
Józef
klęka, Ona zaś, stojąc pomiędzy dwoma podpierającymi pułap
słupami, unosi Swe Dziecko w ramionach mówiąc:
«Oto
jestem... W Jego Imieniu, o Boże, mówię Ci te słowa. Oto jestem,
żeby pełnić Twoją wolę. A wraz z Nim – Ja, Maryja, i Józef,
Mój małżonek. Oto Twoi słudzy, Panie. Spraw, żebyśmy w każdej
godzinie i w każdym zdarzeniu pełnili Twoją wolę – dla Twojej
chwały i z miłości do Ciebie».
Potem
Maryja schyla się i podaje Dzieciątko Józefowi, mówiąc:
«Weź,
Józefie».
«Ja?
Mnie [Je dajesz]? O, nie! Nie jestem godzien!»
Józef
jest wprost przerażony i sparaliżowany myślą, że ma dotknąć
Boga. Maryja nalega jednak z uśmiechem:
«Jesteś
bardzo godny i nie ma godniejszego od ciebie. Dlatego właśnie
ciebie wybrał Najwyższy. Weź Go i potrzymaj, Józefie, Ja zaś
poszukam ubranka».
Józef,
czerwony jak purpura, wyciąga ramiona i bierze to maleńkie ciałko
krzyczące z zimna. Kiedy ma Dziecię w swoich ramionach, nie upiera
się już, żeby Je trzymać z szacunkiem z dala od siebie. Tuli
Jezusa do serca, wybuchając głośnym płaczem:
«O!
Panie! Boże mój!»
Schyla
się, żeby ucałować nóżki. Czuje, że są zziębnięte, więc
siada na ziemi, tuli je do siebie, zakrywa swą brązową szatą,
stara się rękami osłonić przed zimnem nocy i ogrzać. Chciałby
przybliżyć się do ognia, lecz tam wieje od wejścia. Lepiej tu
zostać. A jeszcze lepiej będzie wejść między oba zwierzęta,
które mogą osłonić przed przeciągiem i wydzielają ciepło.
Idzie więc między woła i osła, ustawia się tyłem do wejścia,
pochyla nad Nowonarodzonym, żeby zrobić wnękę z własnej piersi.
Jej boczne ściany stanowi z jednej strony szara głowa z długimi
uszami, a z drugiej – wielki biały pysk, z parującymi chrapami i
dobrymi wilgotnymi oczyma.
Maryja
otworzyła już kuferek i wyciąga płótno oraz pieluszki. Podchodzi
do ognia i ogrzewa je. Idzie do Józefa i owija Dziecię w lekko
ogrzane płótna. Główkę osłania własnym welonem.
«Gdzie
Go teraz położymy?» – pyta.
Józef
rozgląda się wokół siebie, zastanawia się...
«Poczekaj
– mówi. – Odsuniemy zwierzęta i ich siano. Ściągniemy tamto
siano i położymy je tutaj, w [żłobie]. Jego wystający brzeg
będzie osłoną od wiatru, a z siana zrobimy poduszkę. Wół
ogrzeje Dzieciątko swoim oddechem. Lepszy będzie wół, bo jest
bardziej cierpliwy i spokojniejszy».
Józef
zabiera się do roboty, a Maryja kołysze Swe Maleństwo, tuląc Je
do serca. Przybliża policzek do główki Jezusa, żeby ją choć
trochę ogrzać. Józef, nie szczędząc [gałęzi], podsyca ogień,
by płonął wysoko. Ogrzewa siano, susząc je po trochu. Potem
wkłada je w zanadrze, żeby nie ostygło. Gdy ma go już dosyć na
posłanie dla Dzieciątka, idzie do żłobu i wyściela go jak
kołyskę.
«Gotowe
– mówi. – Teraz potrzeba tylko przykrycia, żeby siano nie kłuło
i żeby Go okryć...»
«Weź
Mój płaszcz». – mówi Maryja.
«Będzie
Ci zimno».
«O,
nie szkodzi! Derka jest zbyt szorstka! A płaszcz jest miękki i
ciepły. Wcale nie jest Mi zimno. Niech tylko On już nie cierpi!»
Józef
bierze duży płaszcz Maryi, wykonany z delikatnej ciemnoniebieskiej
wełny, i kładzie go w żłobie złożony podwójnie w taki sposób,
by jedna część zwisała poza wystającą krawędź żłobu.
Pierwsze
łóżeczko Zbawiciela jest gotowe. Matka, stąpając pełnym
wdzięku, delikatnym krokiem, niesie Je i kładzie. Połą płaszcza
zakrywa Dziecko. Otula też gołą, pogrążoną w sianie główkę,
oddzieloną od niego jedynie Jej delikatnym welonem. Odkryta
pozostaje tylko twarzyczka, wielkości ludzkiej pięści. Oboje,
schyleni nad żłobem, patrzą szczęśliwi na pierwszy sen
Dzieciątka. Ciepło pieluszek i siana koi płacz i przynosi sen
słodkiemu Jezusowi. (I, 47: 6
czerwca 1944. A, 2739-2752)
117 Zob. na ten temat wizję 69 w Księdze III, opublikowanej przez
„Vox Domini”, w której Maryja opowiada apostołom o narodzinach
Jezusa w betlejemskiej grocie.
Un
poco di luna si insinua da una crepa del soffitto e pare una lama di
incorporeo argento che vada cercando Maria. Si allunga, man mano che
la luna si fa più alta in cielo, e la raggiunge, finalmente. Eccola
sul capo della orante. Glielo innimba di candore.
Maria
leva il capo come per una chiamata celeste e si drizza in ginocchio
di nuovo. Oh! come è bello qui! Ella alza il capo, che pare
splendere nella luce bianca della luna, e un sorriso non umano la
trasfigura. Che vede? Che ode? Che prova? Solo Lei potrebbe dire
quanto vide, sentì e provò nell'ora fulgida della sua Maternità.
Io vedo solo che intorno a Lei la luce cresce, cresce, cresce. Pare
scenda dal Cielo, pare emani dalle povere cose che le stanno intorno,
pare soprattutto che emani da Lei.
La
sua veste, azzurra cupa, pare ora di un mite celeste di miosotis, e
le mani e il viso sembrano farsene azzurrini come quelli di uno messo
sotto il fuoco di un immenso zaffiro pallido. Questo colore, che mi
ricorda, benché più tenue, quello che vedo nelle visioni del santo
Paradiso e anche quello che vidi nella visione della venuta dei Magi,
si diffonde sempre più sulle cose, le veste, le purifica, le fa
splendide.
La
luce si sprigiona sempre più dal corpo di Maria, assorbe quella
della luna, pare che Ella attiri in sé quella che le può venire dal
Cielo. Ormai è Lei la Depositaria della Luce. Quella che deve dare
questa Luce al mondo. E questa beatifica, incontenibile,
immisurabile, eterna, divina Luce che sta per esser data, si annuncia
con un'alba, una diana, un coro di atomi di luce che crescono,
crescono come una marea, che salgono, salgono come un incenso, che
scendono come una fiumana, che si stendono come un velo...
La
volta, piena di crepe, di ragnatele, di macerie sporgenti che stanno
in bilico per un miracolo di statica, nera, fumosa, repellente, pare
la volta di una sala regale. Ogni pietrone è un blocco di argento,
ogni crepa un guizzo di opale, ogni ragnatela un preziosissimo
baldacchino contesto di argento e diamanti. Un grosso ramarro, in
letargo fra due macigni, pare un monile di smeraldo dimenticato là
da una regina; e un grappolo di pipistrelli in letargo, una preziosa
lumiera d'onice. Il fieno che pende dalla più alta mangiatoia non è
più erba, sono fili e fili di argento puro che tremolano nell'aria
con la grazia di una chioma disciolta.
La
sottoposta mangiatoia è, nel suo legno scuro, un blocco d'argento
brunito. Le pareti sono coperte di un broccato in cui il candore
della seta scompare sotto il ricamo perlaceo del rilievo, e il
suolo... che è ora il suolo? È un cristallo acceso da una luce
bianca. Le sporgenze paiono rose di luce gettate per omaggio al
suolo; e le buche, coppe preziose da cui debbano salire aromi e
profumi.
E
la luce cresce sempre più. È insostenibile all'occhio. In essa
scompare, come assorbita da un velano d'incandescenza, la Vergine...
e ne emerge la Madre.
Sì.
Quando la luce torna ad essere sostenibile al mio vedere, io vedo
Maria col Figlio neonato sulle braccia. Un piccolo Bambino, roseo e
grassottello, che annaspa e zampetta con le manine grosse quanto un
boccio di rosa e coi piedini che starebbero nell'incavo di un cuore
di rosa; che vagisce con una vocina tremula, proprio di agnellino
appena nato, aprendo la boccuccia che sembra una fragolina di bosco e
mostrando la linguetta tremolante contro il roseo palato; che muove
la testolina tanto bionda da parere quasi nuda di capelli, una tonda
testolina che la Mamma sostiene nella curva di una sua mano, mentre
guarda il suo Bambino e lo adora piangendo e ridendo insieme e si
curva a baciarlo, non sulla testa innocente, ma su, centro del petto,
là dove sotto è il cuoricino che batte, batte per noi... là dove
un giorno sarà la Ferita. Gliela medica in anticipo, quella ferita,
la sua Mamma, col suo bacio immacolato.
Il
bue, svegliato dal chiarore, si alza con gran rumore di zoccoli e
muggisce, e l'asinello volge il capo e raglia. È la luce che li
scuote, ma io amo pensare che essi hanno voluto salutare il loro
Creatore, per loro e per tutti gli animali.
Anche
Giuseppe, che, quasi rapito, pregava così intensamente da esser
isolato da quanto lo circondava, si scuote, e dalle dita strette al
viso vede filtrare la luce strana. Leva le mani dal viso, alza il
capo, si volge. Il bue ritto in piedi nasconde Maria. Ma Ella chiama:
«Giuseppe, vieni».
Giuseppe
accorre. E quando vede si arresta, fulminato di riverenza, e sta per
cadere in ginocchio là dove è. Ma Maria insiste: «Vieni, Giuseppe»
e punta la mano sinistra sul fieno e, tenendo con la destra stretto
al cuore l'Infante, si alza e si dirige a Giuseppe, che cammina
impacciato per il contrasto fra il desiderio di andare e il timore di
essere irriverente.
Ai
piedi della lettiera i due sposi si incontrano e si guardano con un
pianto beato.
«Vieni,
ché offriamo al Padre Gesù» dice Maria.
E,
mentre Giuseppe si inginocchia, Ella, ritta in piedi fra due tronchi
che sostengono la volta, alza la sua Creatura fra le braccia e dice:
«Eccomi. Per Lui, o Dio, ti dico questa parola. Eccomi a fare la tua
volontà. E con Lui io, Maria, e Giuseppe, io sposo. Ecco i tuoi
servi, Signore. Sia fatta sempre da noi, in ogni ora e in ogni
evento, la tua volontà, per tua gloria e per amor tuo».
Poi
Maria si curva e dice: «Prendi, Giuseppe» e offre l'Infante.
«Io?
A me? Oh, no! Non sono degno!». Giuseppe è sbigottito addirittura,
annientato all'idea di dover toccare Iddio.
Ma
Maria insiste sorridendo: «Tu ne sei ben degno. Nessuno più di te
lo è, e per questo l'Altissimo ti ha scelto. Prendi, Giuseppe, e
tienilo mentre io cerco i panni».
Giuseppe,
rosso come una porpora, stende le braccia e prende il batuffolino di
carne che strilla di freddo e, quando lo ha fra le braccia, non
persiste nell'intenzione di tenerlo scosto da sé per rispetto e se
lo stringe al cuore, dicendo con un grande scoppio di pianto: «Oh!
Signore! Dio mio!» e si curva a baciare i piedini e li sente freddi,
e allora si siede al suolo e se lo raccoglie in grembo e con la sua
veste marrone e con le mani cerca coprirlo, scaldarlo, difenderlo
dalla sizza della notte. Vorrebbe andare verso il fuoco, ma là c'è
quella corrente d'aria che entra dalla porta. Meglio stare qui.
Meglio, anzi, andare fra i due animali, che fanno da scudo all'aria e
che mandano calore. E va fra il bue e l'asino e sta con le spalle
alla porta, curvo sul Neonato per fare del suo petto una nicchia, le
cui pareti laterali sono una testa bigia dalle lunghe orecchie e un
grosso muso bianco dal naso fumante e dall'umido occhio buono.
Maria
ha aperto il cofano e ne ha tratto lini e fasce. È andata al fuoco e
le ha scaldate. Eccola che va a Giuseppe e avvolge il Bambino nella
tela intiepidita e poi nel suo velo per riparargli la testolina.
«Dove lo mettiamo ora?» chiede.
Giuseppe
guarda intorno, pensa... «Aspetta» dice. «Spingiamo più in qua i
due animali e il loro fieno e tiriamo giù quel fieno là in alto e
lo mettiamo qui dentro. Il legno della sponda lo riparerà dall'aria,
il fieno gli farà guanciale e il bue col suo fiato lo scalderà un
pochino. Meglio il bue. È più paziente e quieto». E si dà da
fare, mentre Maria ninna il suo Bambino, stringendoselo al cuore e
tenendo la sua guancia sulla testolina per dargli calore.
Giuseppe
ravviva il fuoco senza risparmio per fare una bella fiamma e scalda
il fieno e, man mano che lo asciuga, perché non raffreddi se lo
mette in seno. Poi, quando ne ha raccolto tanto da farne un
materassino all'Infante, va alla mangiatoia lo dispone che sia come
una cunella. «È pronto» dice. «Ora ci vorrebbe una coperta,
perché il fieno punge, e per ricoprirlo...
Prendi
il mio mantello» dice Maria.
«Avrai
freddo».
«Oh!
non fa nulla! La coperta è troppo ruvida. Il mantello è morbido e
caldo. Io non ho freddo per nulla. Ma che Egli non soffra più!».
Giuseppe
prende l'ampio mantello di morbida lana celeste cupo e lo accomoda in
doppio sul fieno, con un lembo che pende fuor dalla greppia. Il primo
letto del Salvatore è pronto.
E
la Madre, col suo dolce passo ondeggiante, ve lo porta e ve lo
depone, e lo ricopre con il lembo del manto e lo conduce anche
intorno al capino nudo, che affonda nel fieno, appena riparato da
questo dal sottile velo di Maria. Rimane scoperto solo il visetto
grosso come un pugno d'uomo, e i Due, curvi sulla greppia, lo
guardano beati dormire il suo primo sonno, perché il calduccio delle
fasce e del fieno ha calmato il pianto e conciliato il sonno al dolce
Gesù. (1, 29)
Przekład
polski Ewangelii: Biblia Tysiąclecia, wyd. V, Pallottinum,
Poznań 2007 (Mt, Mk, Łk: tłum. o. Walenty Prokulski TJ; J: tłum.
ks. Jan Drozd SDS)
Zapis grecki: wyd. Nestle-Aland 28
Przekład polski Poematu Boga-Człowieka napisanego przez Marię Valtortę: Ewa Bromboszcz (I-IV, VI-VII), ks. Michał Kaszowski (V), Vox Domini, Katowice (I: bez roku, II: 2010, III, cz. 1-2: 2000, cz. 3-4: 2002, IV, cz. 1-2: 2003, cz. 3-4: 2004, cz. 5-6: 2005, V: 2000, VI: 1998, VII: 1999)
Zapis włoski: Maria Valtorta, L’Evangelo come mi e' stato rivelato, Edizioni Paoline, Pisa 2001
Zapis grecki: wyd. Nestle-Aland 28
Przekład polski Poematu Boga-Człowieka napisanego przez Marię Valtortę: Ewa Bromboszcz (I-IV, VI-VII), ks. Michał Kaszowski (V), Vox Domini, Katowice (I: bez roku, II: 2010, III, cz. 1-2: 2000, cz. 3-4: 2002, IV, cz. 1-2: 2003, cz. 3-4: 2004, cz. 5-6: 2005, V: 2000, VI: 1998, VII: 1999)
Zapis włoski: Maria Valtorta, L’Evangelo come mi e' stato rivelato, Edizioni Paoline, Pisa 2001
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz